Bałkany, lipiec 2001

 

 Wstęp

 Była to moja druga wyprawa zagraniczna, która bardziej polegała na przejechaniu niż na zwiedzaniu. Partnerem był Jakub Gdula, który był w większości autorem tekstu. Zdjęcia są moje, wykonywane za pomocą starej lustrzanki Nikona a później mozolnie skanowane.

Dzień 1.

Podróż zaczynam wcześnie rano. Wyjeżdżam z domu w pełni obciążonym rowerem i mozolnie wtaszczam wszystko po schodach Dworca Wschodniego, z którego mam bezpośrednie połączenie przez Lublin aż na Ukrainę do Rawy Ruskiej. Kontroli granicznej nie było. Byłem bardzo ciekaw wjazdu na Ukrainę i tamtejszym szerszym torom. Okazało się, że torowisko z polski jest normalne ale za to tory biegną przez tzw strefę niczyją i bardzo zaśmieconą.
W Rawie Ruskiej kontrola graniczna ograniczyła się do zapytania o narkotyki i wypisaniu obowiązkowego ubezpieczenia na stoliku umieszczonym w poczekalni dworcowej.

Odprawa z polskiej strony, w Hrebennem, była czystą formalnością, choć trzeba przyznać, że celnik zrobił dosyć głupią minę, jak zobaczył nasze rowery - widać po nim było, że na tym przejściu prawdziwi turyści to wielka rzadkość.
Kilkanaście kilometrów dalej, już w Rawie Ruskiej, przeszliśmy odprawę Ukraińską. Gdy wjeżdżaliśmy na stację zauważyliśmy około 12 celników. Trochę było ich dużo albowiem w pociągu było tylko i wyłącznie 9 pasażerów. Na początku mieliśmy niezły ubaw. Pierwszym zadanym pytaniem ze strony Ukraińców było: "A narkotyki u was są?" Tu tak szybko nie poszło - na wypełnianiu różnych świstków, deklaracji i bóg jeden wie czego jeszcze, zeszło nam ponad pół godziny. Musieliśmy również zapłacić ubezpieczenie - co prawda wiedzieliśmy, że obowiązek ubezpieczenia został zniesiony jakiś czas temu, ale nie za bardzo chciało nam się wykłócać o 10 zł, bo po tyle kazali nam zapłacić. Ogólnie to przejście nie było takie złe - celnicy byli mili i uprzejmi, tyle, że jakoś strasznie niezorganizowani -  latali z tym świstkami w to i z powrotem, to oddawali, to zabierali nam paszporty, ogólnie było sporo zamieszania. W końcu byliśmy jednak wolni - oddali nam paszporty i pozwolili jechać. Co ciekawe, w paszporcie była nie jedna pieczątka, a dwie. Na tej drugiej kazali nam koniecznie wpisać nazwę przejścia Ukraińsko - Węgierskiego, które będziemy przekraczać. Kilkakrotnie nam o tym przypominali, podkreślając, że inaczej będą kłopoty.
 Przed 15. ruszyliśmy na podbój Ukrainy. 
Sprawa nie była taka prosta gdyż na Ukrainie nie ma tablic kierunkowych na wiejskich drogach a moja mapa jest raczej symboliczna.
 

Pierwsze wrażenie to drogi - po prostu koszmarne, więcej w nich było dziur, niż asfaltu. Całe szczęście po wyjechaniu z miasta nawierzchnia co nieco się poprawiła, ale mimo to daleka była do doskonałości - szybko zacząłem ze wzruszeniem wspominać drogi polskie, które jawić mi się zaczęły wprost jako wcielenie doskonałości. Teren jakim przyszło nam jechać było trochę pofałdowany i zjazd tymi drogami z prędkością 50 km/h był niezapomnianym przeżyciem - do dziś nie wiem, jakim cudem nic mi się wówczas w rowerze nie rozleciało. Wrażenie drugie, to brak jakichkolwiek informacji na drodze - można zapomnieć nie tylko o drogowskazach, ale również o tabliczkach z nazwami miejscowości. Wyjątkiem są główne drogi, one są jako tako oznaczone, ale to raczej wyjątek. Dlatego jeżdżąc po Ukrainie trzeba pamiętać o dobrej mapie - inaczej jest po prostu łatwo zabłądzić i wjechać w jakąś boczną dróżkę, która szybko zamieni się w gruntówkę. Na tym jednak kończą się moje krytyczne uwagi o Ukrainie - poza tym to naprawdę wspaniały kraj do jeżdżenia, choćby ze względu na kulturę kierowców. Zawsze nas omijano szerokim łukiem, nikt nigdy na nas nie zatrąbił, mimo że czasami mieliby prawo - zdarzało się bowiem, że jechaliśmy obok siebie zajmując cały pas, bądź, w celu spojrzenia na mapę, zatrzymywaliśmy się na samym środku skrzyżowania. W sytuacjach takich jednak kierowcy nie awanturowali się, jak miałoby to miejsce w Polsce, a po prostu grzecznie zjeżdżali na lewy pas i bezproblemowo nas omijali. Pod tym względem Polakom do Ukraińców brakuje jeszcze daleko. W ogóle jest to nacja przyjazna - nigdy nie spotkaliśmy się z jakimkolwiek objawem wrogości czy choćby niechęci. Zwykłą reakcją na nasz widok było przyjazne zainteresowanie i nic więcej. Język jest przy tym na tyle podobny do naszego, że można się swobodnie porozumieć. Także ogólnie polecam - piękna przyroda, przyjaźni ludzie, niskie ceny i ten posmaczek egzotyki. Gdyby jeszcze nie te drogi...






 Wracając jednak do naszej podróży - obraliśmy kurs na Lwów. Początkowo mieliśmy zamiar wjechać do niego dopiero następnego dnia rano, ostatecznie jednak uznaliśmy, że przejedziemy przez niego jeszcze dzisiaj. Po drodze zajechaliśmy do miejscowości Żółkiew - bardzo sympatyczne, ładne miasteczko. Gdy zrobiliśmy tam sobie krótki odpoczynek, podeszła do nas starsza pani i zagadała po polsku. Była to pani Zofia, Polka mieszkająca w tej miejscowości od urodzenia. Porozmawialiśmy kilka chwil - dostaliśmy nawet zaproszenie na pączki z herbatą, ale ponieważ robiło się już późno, a mieliśmy jeszcze tego dnia w planie Lwów, z przykrością musieliśmy odmówić. Spytaliśmy się o możliwość wymiany waluty, ponieważ nie mieliśmy hrywien. Pani Zofia wskazała nam bank, ale okazał się on być już zamknięty, więc zostaliśmy skierowani do księdza pobliskiego polskiego kościoła. Jednak z księdzem interesu nie zrobiliśmy - w końcu ministrant z tego kościoła wskazał nam kantor, mieszczący się w... sklepie spożywczym. Kupiłem za 50 zł  60 hrywien i można było zrobić zakupy na kolację.

 
 Ponieważ było już naprawdę późno, do Lwowa ruszyliśmy nie bocznymi drogami, ale główną, wiodącą prosto do miasta. Zaowocowało to dużo lepszą jakością nawierzchni, ale również sporym ruchem - choć z drugiej strony i tak daleko mu było do co poniektórych polskich dróg.
Do Lwowa wjechaliśmy po 19. - pierwsze co  nas przywitało, to olbrzymie dziury w jezdni, żeby je ominąć musieliśmy uprawiać slalom całą szerokością jezdni a jezdnia miała po trzy pasy w każdym kierunku. W mieście ruch był dość duży (zupełnie inaczej niż na  prowincji). Istną wolnoamerykankę serwowali kierowcy mikrobusów w  okolicach przystanków autobusowych. Wjeżdżali w zatoczkę bez  kierunkowskazów, ruszali tak samo by po chwili znowu się zatrzymać. Horror  !!!  Zjechaliśmy na chodnik. Jakość jego była koszmarna. Nawet gdybyśmy chcieli, nie dało się po nich jechać szybciej niż 15 - 16 km/h.  Ale za bardzo nam to nie przeszkadzało, bo dzięki temu zobaczyliśmy trochę miasto. A myślę, że godne jest ono uwagi - naprawdę bardzo ładne. Co prawda trochę zaniedbane, ale cóż, można powiedzieć, że dodawało mu to autentyczności. 
 
Z Lwowa wyjechaliśmy już po ciemku, było po 20tej. Odjechaliśmy trochę od miasta i zaczęliśmy szukać noclegu. Znaleźliśmy lasek i rozbiliśmy się na kobiercu małych, białych kwiatków. Było ładnie. Jak zwykle pierwszej nocy miałem pewne problemy z zaśnięciem, ale w końcu się udało.



Statystyka
Dystans 103.69 km
Czas jazdy 4,5 h
Średnia 19,3 km/h 
.

Dzień 2. 24 kwietnia 2002. Środa.

Noc była zimna. Całe szczęście słońce szybko się podnosiło i temperatura szybko rosła, także później, w ciągu dnia, mogłem już jechać w krótkim rękawie. A jechało się naprawdę bardzo sympatycznie - pogoda była idealna, ruch, ponieważ jechaliśmy wyłącznie bocznym drogami, minimalny. Urządziliśmy sobie nawet małe zawody z miejscowym wycinakiem. Wycinak miał z 45 lat i jechał na starej, zdezelowanej Ukrainie. Miał facet niezłą kondycję - jak nam siadł na kole, to nie odpadł nawet przy prędkości w okolicach 35 km/h. W końcu, ku naszej uldze, zjechał gdzieś w bok - znów mogliśmy się wyluzować i jechać sobie spokojnie niewiele ponad 20 km/h.


Po dwóch godzinach jazdy postój  na drugie śniadanie. Jak się później okazało, stało się to później regułą i codziennie, po dwóch, trzech godzinach jazdy, robiliśmy sobie mniej więcej 45 minutową przerwę na posiłek. 
W poszukiwaniu baru zatrzymaliśmy się w pierwszej większej miejscowości. Bar nawet znaleźliśmy, a jakże, ale był zamknięty, także zadowoliliśmy się bułkami ze sklepu spożywczego. Rozbiliśmy się na ławeczce w parku, obok resztek rozsypującego się wesołego miasteczka, który swe lata świetności przeżywało, tak na oko, gdzieś na początku lat 70tych. Po kilkudziesięciu minutach relaksu ruszyliśmy dalej, w kierunku Drohobycza. Teren robił się coraz bardziej pofałdowany, ale wciąż jechało się naprawdę dobrze. 



Mieliśmy za to starcie z dzikim zwierzem. No, może nie do końca dzikim, bo był to wiejski pies, ale za to rozmiarów małego cielaka i widać było, że nie chodzi mu tylko o obszczekanie obcych, ale chciał gryźć. Zaatakował mnie. Byłem jednak szybszy - wyciągnąłem gaz i psiuknąłem dwa razy. Poskutkowało - pies został na poboczu trąc intensywnie łapą nos. 

 
 Do Drohobycza zajechaliśmy w godzinach obiadowych. Znaleźliśmy pocztę, by wysłać stąd kilka pocztówek, ale niestety okazało się, że nie było ani jednej z widokami miasta, a tylko same religijne bądź z jakimiś kwiatuszkami. Ruszyliśmy więc na obiad - poszliśmy do pierwszego z brzegu lokalu, rowery musieliśmy zostawić na zewnątrz, ale przypięliśmy je w takim miejscu, że widzieliśmy je cały czas z okna. No i oczywiście ściągnęliśmy z nich co cenniejsze gadżety. Na obiad zjedliśmy po kawałku kurczaka z frytkami. Gdy przyszło do płacenia rachunku, to trochę się zdziwiliśmy, po musieliśmy zapłacić po 20 zł - nie wiem, czy ten lokal był taki drogi, czy też najzwyczajniej w świecie, widząc cudzoziemców, nas okantowano. Jakoś w to głębiej nie wnikaliśmy. Jedzenie było przynajmniej całkiem smaczne. Co prawda trochę nam posiłek zakłócił jakiś Ukrainiec żebrzący o kilka kopiejek na piwo, ale gdy postawiłem mu, to mieliśmy trochę spokoju. Przynajmniej do czasu aż je wypił, bo wtedy znów się zjawił. Teraz wcale nie chodziło o pieniądze - facet chciał po prostu pogadać. No więc sobie z nim porozmawiałem, choć trochę dziwna to była rozmowa, bo co prawda on rozumiał po polsku, za to mówił po ukraińsku, a ja co prawda łapałem ogólny sens jego wypowiedzi, ale szło mi to dosyć ciężko. Sytuację w znacznej mierze poprawiło przejście na rosyjski. Sasza (bo tak się zwał), był szczególnie ciekaw, jak wygląda w Polsce praca przy układaniu glazury. Nie miałem na ten temat zbyt wiele do powiedzenia, więc zaczął mi opowiadać o Drohobyczu - koniecznie kazał nam obejrzeć leżącą niedaleko drewnianą cerkiew z XVI wieku, przy budowie której nie użyto ani jednego gwoździa.




 I tak też zrobiliśmy - prosto z restauracji ruszyliśmy do cerkwi. Faktycznie, ładna była. Byliśmy też w środku - wejście kosztowało 2 hrywny od osoby. W środku nie można było niestety robić zdjęć, a szkoda, bo wyglądało to bardzo ciekawie.


 
 W końcu opuściliśmy Drohobycz i ruszyliśmy dalej na południe. Musieliśmy zaliczyć 3 kilometrowy podjazd - czysta rozkosz, he, he ;o) Zjazd był super, a raczej byłby, gdyby nie konieczność lawirowania między dziurami - ale cóż, takie są uroki Ukrainy.
 Po południu spotkała nas pewna niespodzianka - droga którą sobie jechaliśmy, oznaczona na mapie jako żółta, stała się nagle gruntówką. Lekko zdezorientowani, spytaliśmy się jakichś przechodniów, czy dobrze jedziemy - okazało się, że tak, asfalt wróci, ale za kilka kilometrów. I faktycznie tak się stało, ale te kilka kilometrów było naprawdę ciekawe - jechaliśmy przez góry, a droga co raz ostro podchodziła do góry, a po chwili równie gwałtownie opaść w dół. Czułem się jak na karuzeli, w górę i w dół, w górę i w dół. Zacząłem się też trochę martwić o integralność kół - szybkie, gwałtowne zjazdy po gruntowej, wyboistej drodze to raczej nie jest to, do czego nadaje się trekking obciążony blisko 30 kg bagażu. No, ale całe szczęście rower wyszedł z tej próby zwycięsko - jak i z następnych też, bo przez większość wyprawy praktycznie codziennie gubiliśmy asfalt i musieliśmy tłuc się w terenie. Co zresztą tylko przydawało wyprawie smaczku :o)
W końcu karuzela się skończyła, zaczął się asfalt i jakaś wioska. Tam dopiero była jazda - teren lekko opadał w dół i po chwili pędziliśmy 40tką. Droga była koszmarna - więcej w niej było dziur niż asfaltu. Jechaliśmy całą jej szerokością, lawirując od lewej do prawej strony jezdni. Przeżycie było naprawdę mocne, jeden z najbardziej pamiętnych dla mnie momentów wyprawy. Ten szaleńczy rajd trwał przez całą wieś - hmmm, pewnie będą w niej śpiewać o nas pieśni przez następne 10 pokoleń ;o)

 
 
Już za wsią, gdy prędkość spadła do rozsądnych 30 km na godzinę, mieliśmy całkiem zabawne zdarzenie - otóż podobnie jak rano ruszył za nami w pościg pies. Tym razem nie był on zbyt imponujących rozmiarów, a i zamiarów nie miał chyba za bardzo krwiożerczych, więc zagrożenia raczej nie było. Gdy biegł tak ostro szczekając tuż przy moim kole, pochyliłem się w jego stronę i powiedziałem:
- Kolego, nie radzę, mam gaz!
Reakcja psa była zdumiewająca - zatrzymał się nagle jak wryty, zrobił w tył na lewo i zaczął zwiewać z podkulonym ogonem. To się nazywa inteligentne zwierzę :o)
 Znów mieliśmy pewne problemy z noclegiem - lasów co prawda było sporo, ale rosły na zboczach gór, więc były kiepskim miejscem na nocleg. Chcieliśmy mieć dostęp do wody, więc musieliśmy szukać jakiegoś strumienia. W końcu znaleźliśmy przyzwoite miejsce, tuż nad rzeką. 




Kilkanaście metrów dalej przebiegała linia kolejowa, ale pocieszaliśmy się, że może nie używana? Ale niestety, używana była, i to intensywnie - w nocy przejechało z 10 pociągów, w tym kilka koszmarnie długich towarowych. Ale jakoś, co dziwne, niespecjalnie mi to przeszkadzało - oczywiście budziłem się, jak przejeżdżały, ale zaraz później znów zasypiałem.
 
Statystyka dnia
Dystans 150,91 km
Czas jazdy  18,6 h
Średnia 18,2 km/h
 

Dzień 3. 25 kwietnia 2002. Czwartek.



 
Dzień stał pod znakiem przeprawy terenowej, której nie powstydziłby się i rasowy góral. Zaczęło się, jakby inaczej, od zabłądzenia. Droga którą jechaliśmy, zamieniła się w gruntówkę. Nauczeni wczorajszym doświadczeniem, nie przejmowaliśmy się i jechaliśmy dalej. Dopiero po dłuższym czasie zaczęło coś nam nie grać. 



Dojechaliśmy do jakiejś miejscowości i po zwiadzie, jak ta dziura się w ogóle nazywa (tabliczki z nazwą tradycyjnie nie było), okazało się, że zabłądziliśmy i to całkiem konkretnie - aby wrócić na trasę, musielibyśmy nadłożyć kilkanaście kilometrów. Nie mieliśmy na to kompletnie ochoty, więc posłuchaliśmy się jakiego autochtona i postanowiliśmy jechać dalej na wprost - co prawda na mapie żadnej drogi nie było, ale zapewniono nas, że jest i rowerem da się przejechać jak najbardziej. Pasowało nam to bardziej niż zawracanie się, więc ruszyliśmy. Po kilku kilometrach spytaliśmy się jeszcze kogoś, czy oby na pewno dojedziemy tam, gdzie chcemy. Potwierdził że tak, ale dodał, że droga jest tam straszna i raczej nie obędzie się bez pchania rowerów. 



Przyznaję, że po prostu zlekceważyliśmy tę przestrogę. Straszna droga? A cóż może być w niej takiego strasznego? Po kolejnych kilku kilometrach już wiedziałem - błoto. Początkowo nie było go znowu tak dużo, dało się jechać, co prawda powolutku, ale jednak. Błota było jednak coraz więcej i więcej. Trzeba było zejść z roweru i zacząć go pchać. A błota z każdą chwilą przybywało. W pewnym momencie byłem blisko załamania - miało ono głębokość około 30 centymetrów, wlewało mi się do butów, rower pchałem z najwyższym wysiłkiem (oczywiście było tam pod górę) odpoczywając co 5 metrów. Zaskoczył mnie tam bardzo widok białego moskwicza stojącego przy jednym z gospodarstw. Jakim cudem ten samochód tam dojechał?! 



Nie było jednak czasu na rozwiązanie tej zagadki - trzeba było pchać dalej. W sumie musiałem przepchać 3 kilometry, co zajęło mi godzinę. Tuż przed szczytem siąpiący dotąd deszcz rozpadał się na całego. Schowałem się pod drzewem. Zjedliśmy na szybko obiad i ruszyliśmy dalej - całe szczęście było już na tyle twardo, że można było jechać. Po kilku minutach osiągnęliśmy szczyt górki. Daleko w dole widzieliśmy miejscowość, do której zmierzaliśmy.




 Teraz trzeba było tylko do niej zjechać. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić - zjazd był stromy, wijący się serpentynami po wzgórzu, w większości błotnisty (choć przejezdny), a tam gdzie było sucho - kamienisty. To też było niezapomniane przeżycie - stromy zjazd 50 kilowym, w pełni sztywnym rowerze na semislickach 35 mm, to prawdziwa extrema. Zwłaszcza, że jak mogłem oszczędzałem hamulce. Miałem przez to nieraz śmierć w oczach, gdy przy prędkości ponad 40 km/h w ostatniej chwili zauważałem zakręt ponad 90 stopni. Naprawdę niebezpiecznie było, gdy nie udało mi się ominąć kamienia wielkości dwóch pięści i wjechałem centralnie w niego. Szarpnęło mną tak mocno, że nie wiem jakim cudem utrzymałem się w siodle. Przednie koło, wbrew mym obawom, całe. W końcu udało się i zjechałem do wsi. Gdy przejeżdżałem obok jakiegoś dziadka, ten, widząc którą drogą przyjechałem, kiwnął głową i powiedział: "Wot, maładiec!" :o). Tuż za wsią zatrzymaliśmy się przy strumyku i próbowaliśmy jakoś siebie i rowery doprowadzić do porządku - było ciężko, bo w błocie byliśmy od stóp do głów. Osiągnięcie jako takich rezultatów zajęło nam ponad pół godziny, ale przynajmniej wyglądaliśmy już w miarę po ludzku. W miarę, bo do doskonałości to ciągle jeszcze dużo brakowało.



 
 Kilka kilometrów dalej wjechaliśmy na drogę oznaczoną jako czerwona. Jakżeż niesamowicie jechało się po asfalcie, i to o całkiem przyzwoitej, jak na Ukrainę, jakości! Zwłaszcza, że droga była po prostu niesamowita. Poprowadzona doliną między górami, stwarzała nam widoki swą urodą zapierające dech w piersiach. Zakarpacie jest po prostu przepiękne i ciągle jeszcze na wpół dzikie, co tylko dodaje mu dodatkowego uroku. Na pewno kiedyś jeszcze tam wrócę.
 Niestety jakiś czas później znów zaczęło padać i to naprawdę ostro. Wypatrzyłem w pobliżu jakiś mały przydrożny bar - oczywiście nie mogłem przepuścić takiej okazji i poszedłem coś zjeść. Za 3 hrywny dostałem wielki kawał kiełbasy i do tego suto chleba. Rozbawiła mnie kobieta stwierdziła, że u nas w Polsce takiej kiełbasy na pewno nie ma. Nic już nie mówiłem, ale była to kiełbasa dosyć podłej jakości, z gatunku tych, które kosztują 6 zł za kilogram - a tutaj widocznie uchodzi za jakiś rarytas. Cóż....
 W końcu udało nam się ruszyć dalej - deszcz co prawda jeszcze padał, ale szybko przestał i w końcu zrobiło się sucho.
 Znów, jak i poprzedniego dnia, rozbiliśmy się koło rzeki - tym razem, na całe szczęście, torów kolejowych nie było. Po rozbiciu obozu wziąłem w rękę mydło, ręcznik i poszedłem się myć. Woda była po prostu lodowata, ale byłem twardy i umyłem się cały, łącznie z głową - w końcu trzeba się było pozbyć tego błota.


 
Dystans 127. 74 km
 
.
.
.
.
Okolice rejonu Tokaj
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.

Dzień 4. 26 kwietnia 2002. Piątek.

 
Do granicy węgiersko - ukraińskiej w Wiełoku dotarliśmy przed południem, wcześniej robiąc sobie przerwę na drugie śniadanie w Winogradzie. Na granicy spędziliśmy masę czasu, bo w sumie blisko godzinę. Najpierw bardzo długo nasze paszporty trzymali Ukraińcy (choć innych odprawiali szybko i sprawnie), później niewiele krócej Węgrzy. Nie wiem o co chodziło jednym i drugim, bo nic nam nie powiedzieli, ale w sumie nieważne - w końcu bowiem dostaliśmy paszporty z powrotem i mogliśmy w końcu jechać dalej. Pierwsze wrażenie z Węgier, to drogi. Niby nie była to żadna rewelacja, ale w porównaniu z Ukrainą...  Przyjemnie się jechało mogąc patrzeć się przed siebie, a nie pod koło szukając jakichś dziur. Wrażenie drugie - jakoś tak płasko, jakoś tak nudno. Oj nudno - jechaliśmy spory kawałek główną drogą, leciała prosto jak strzelił po równej jak stół płaszczyźnie. Zwariować można było. Po godzinie takiej jazdy, zapadła decyzja - nieodwołalnie skręcamy w drogi boczne, choćbyśmy mieli przez to nadłożyć sporo kilometrów. I była to słuszna decyzja - od razu zrobiło się przyjemniej i jechało się naprawdę dobrze. W pewnym momencie zaczęło jednak padać, nie chcąc moknąć zjechaliśmy pod przystanek autobusowy. Było już sporo popołudniu więc wziąłem się za przygotowanie obiadu. Roberta oczywiście jakieś kanapki nie mogłyby usatysfakcjonować i postanowił podjechać do najbliższej większej miejscowości, w nadziei, że znajdzie tam jakąś pizzerię. Zostałem więc sam. Zjadłem kilka kanapek, wypiłem herbatę. W międzyczasie obserwowałem ruch uliczny. Przede wszystkim pierwsze co mi się rzuciło w oczy, to wielka ilość Trabantów. Było ich naprawdę bardzo dużo - zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że we wschodnich Węgrzech jest to marka najpopularniejsza. Im dalej na zachód, tym było ich mniej - za to coraz więcej jakże swojskich maluszków. Po krótkim odpoczynku ruszyłem gonić Roberta. Jakoś tak dziwnie się jechało te kilkanaście kilometrów samemu. Nie mówię, że źle, ale dziwnie - jakoś szybko się przyzwyczaiłem do towarzystwa. Mój kompan zgodnie z obietnicą czekał na mnie w umówionej miejscowości. Wyraźnie zły, bo nie znalazł żadnego konkretnego lokalu - owszem, było ich sporo, ale jakieś same bary piwne. Ruszyliśmy więc dalej, bo godzinie docierając do jakiegoś miasta, gdzie Robert w końcu znalazł jakżeż przez siebie upragnioną pizzerię. Pracująca tam kobieta nie znała niestety żadnego cywilizowanego języka i mieliśmy pewne problemy z komunikacją, ale koniec końców, pomagając sobie rękoma, jakoś udało nam się dogadać i Robert złożył zamówienie. Na pizzę czekaliśmy ponad 20 minut. Żeby jeszcze było na co - zostałem poczęstowany kawałkiem i stwierdzam, że to chyba najgorsza pizza jaką w życiu jadłem, ciasto było po prostu na wpół surowe. Fuj.
 Z każdym przejechanym kilometrem droga była coraz ciekawsza - robiła się coraz bardziej pofalowana i momentami musieliśmy zaliczać całkiem strome, choć na szczęście krótkie podjazdy. W krajobrazie pojawił się jakże charakterystyczny element - winnice. Bądź co bądź byliśmy w okolicach Tokaju. Muszę przyznać, że trochę mnie zaskoczyła wielkość tych winnic - zawsze sobie wyobrażałem, że są to całe hektary winorośli, tymczasem faktycznie było one po prostu malutkie, częstokroć dosłownie 10 na 10 metrów. Ciekawe, ile można uzyskać wina z takie poletka?
 Nocleg znaleźliśmy głęboko w lesie, nad drugą co do wielkości rzeką Węgier: Murrą. Rozbiliśmy się w starym zakolu, o prawie stojącej wodzie. Bałem się, że będzie dużo komarów, ale nas oszczędziły. 
160.24 (542.58)
Dzień 5. 27 kwietnia 2002. Sobota.
Od rana musieliśmy zmagać się z silnym, przeciwnym wiatrem. Teren był pagórkowaty i kilka razy zgubiłem Roberta któremu podjazdy wychodzą jednak sporo gorzej niż mnie - naturalnie na szczycie zawsze na niego czekałem, co tylko zresztą wychodziło mi na dobre, bo mogłem chwilkę odsapnąć.

 Robert stwierdził, że obiad chce zjeść w restauracji, więc w pierwszej większej miejscowości znaleźliśmy jakiś przyzwoity lokal i tak się zatrzymaliśmy. Ja sam ze względu na skromny budżet nie miałem zamiaru niczego zamawiać, ale poszedłem do środka razem z Robertem - nie było sensu, abym sterczał gdzieś na chodniku i czekał na niego. Restauracja była prawie pusta, bo oprócz nas była tylko jedna klientka. Bardzo się zresztą przydała, bo robiła za tłumacza - jedynym językiem obcym jaki znał kelner był bowiem niemiecki, dla nas całkowicie obcy. Nota bene, odniosłem wrażenie, że na Węgrzech jest to język dużo lepiej znany niż angielski. Robert złożył zamówienie, ja nie odezwałem się ani słowem. Siedliśmy przy stole. Po kilku minutach przyniesiono posiłek. A raczej posiłki - jakież było moje zdziwienie, gdy i przede mną postawiono talerz z dymiącym jedzeniem. Cóż, kelnerowi jakoś najwidoczniej nie przyszło do głowy, że jedna osoba może jeść, a druga tylko siedzieć i się temu przyglądać, i założył, że zamówienie dotyczyło dwóch porcji. Reklamacji jednak nie składaliśmy - głównie dlatego, że w międzyczasie nasza tłumaczka opuściła restaurację i dogadanie się z obsługą graniczyłoby z niemożliwością. Zresztą, ja też byłem już nieźle głodny i skoro tak się złożyło, to trudno - skonsumowałem ten posiłek, całkiem przyzwoitej jakości zresztą. Do jedzenia było też wino, i to sporo - jakieś 0.2 litra. Trochę mi się po nim w głowie kręciło i kiedy kwadrans później wsiedliśmy na rower, jechało się co nieco dziwnie - ale bynajmniej nie wężykiem, od razu zaznaczę. Zresztą, przy wysiłku alkohol szybko wyparował z krwi.
 I znowu wpakowaliśmy się na gruntówkę - w mieście musieliśmy wjechać nie na tą drogę co trzeba i chcąc na nią wrócić, ruszyliśmy gruntówką. Jechało się dobrze, ale znów lekko zabłądziliśmy, tym razem z winy mapy. Okazało się, że jest trochę nieaktualna - drogi, do której miała nas doprowadzić gruntówka, po prostu nie było, tak jakby ktoś ją zaorał. Zresztą, może i tak było? W końcu jednak, po nadłożeniu kilku kilometrów, udało nam się znaleźć właściwy szlak.
 Wieczorem wjechaliśmy w góry. Jakby mi ktoś przed wyjazdem powiedział, że na Węgrzech zaliczę 9 kilometrowy stromy podjazd, to bym chyba nie uwierzył - przecież Węgry są płaskie jak stół. I w zasadzie jest to prawda, ale tylko w zasadzie, są bowiem wyjątki. I właśnie z jednym takim wyjątkiem przyszło nam się zmierzyć. Podjazd, jeśli wierzyć tabliczkom, miał średnie nachylenie 8%, na niektórych odcinkach 10%, i wił się malowniczymi serpentynami po zboczach wzgórz, wciąż wyżej i wyżej. Zrzuciłem na najmniejszą tarczę z przodu i piąłem się powolutku. Jechałem bez pośpiechu i gdy godzinę później osiągnąłem szczyt, nawet nie byłem zmęczony. W sumie to nawet było fajnie - dobrze, że był już wieczór i dosyć chłodno, bo na długich, powolnych podjazdach upał potrafi dać się nieźle we znaki. Po wtoczeniu się na szczyt zatrzymałem się, aby poczekać aż dołączy do mnie Robert, który tradycyjnie został w tyle już na pierwszych metrach. Po 5 minutach doszedłem do wniosku, że trochę to czekanie może potrwać i warto by się czymś zająć. Wyciągnąłem więc z sakw książkę, rozłożyłem się pod drzewem i zacząłem czytać. Na zeszłorocznej wyprawie bardzo mi brakowało słowa pisanego i obiecałem sobie wtedy, że zawsze będę brał z sobą książkę. Tak też zrobiłem i nie pożałowałem - niby na takiej wyprawie nie ma zbyt wielu okazji do lektury, ale ponad 300 stronicową książkę Sapkowskiego "Miecz przeznaczenia" przeczytałem (nie pierwszy raz, nota bene) od deski do deski. Na następną wyprawę chyba wezmę dwie. Pół godziny później na szczyt wtoczył się Robert i ruszyliśmy w dół. W pewnym momencie było tak stromo, że gdybym puścił klamki, to za chwilę miałbym na liczniku co najmniej 80 km/h - prawdę mówiąc, to trochę mnie kusiło spróbować, ale ponieważ było to akurat w środku jakiegoś miasteczka (czy to nie głupie budować się na takiej stromiźnie), to zwyciężył rozsądek i grzecznie co chwila przyhamowywałem rozpędzony ponad miarę rower.
 Robiło się już ciemno, więc trzeba było szukać noclegu - chcąc się schować przed wścibskimi oczami wepchnęliśmy rowery za przylegające do drogi niewielkie wzgórze, i tam, sprytnie ukryci, rozbiliśmy obóz.
135.55 (678.13)
Dzień 6. 28 kwietnia 2002. Niedziela.
 Pierwotnie mieliśmy przejechać  te górki w całości, ale teraz stwierdziliśmy, że nam się najzwyczajniej w świecie nie chce - w końcu gór i tak mieliśmy mieć pod dostatkiem w drugiej połowie naszej ekspedycji. Pasmo wzgórz w których się znajdowaliśmy było długie, bo miało z 40 kilometrów, ale za to dosyć wąskie, bo miało szerokości może kilometrów 10 - wystarczyło więc zjechać w bok, by po kilku kilometrach wyjechać na tereny mniej więcej płaskie. I tak właśnie zrobiliśmy. Droga w którą skręciliśmy szybko zamieniła się w wyboistą gruntówkę, miejscami pokrytą szutrem. Mimo to jechało się dobrze, bo z górki. A przy tym jakie ładne widoki! Po 5, 6 kilometrach wyjechaliśmy na asfalt - jak zwykle przywitałem jego powrót z ulgą. Faktycznie, ta gruntówka była bardzo sympatyczna, ale mój sztywny rower nie nadaje się jednak na szybką jazdę po dziurach. A już zwłaszcza obciążony bagażem. Wytrzęsło mną porządnie. 

 Także z gór zjechaliśmy, ale płasko wcale nie było i co chwila trzeba było pokonywać krótkie, nie przekraczające pół kilometra podjazdy. Niestety wystarczały one, żebym na szczycie za każdym razem musiał długo czekać na Roberta - pokonywał te podjazdy blisko dwa razy wolniej ode mnie. Cóż, taka jest cena za towarzystwo na wyprawach - ten mocniejszy musi tracić czas czekając na tego słabszego. Choć dzięki temu w ciągu całej wyprawy nie było mi dane poczuć, co to znaczy prawdziwe zmęczenie - dzięki Robertowi odpoczynku miałem pod dostatkiem. Zupełnie inaczej było rok wcześniej, gdy większość trasy jechałem sam, nie miał kto temperować mego zapału i efekcie pod koniec każdego dnia padałem na twarz ze zmęczenia. Co oczywiście też miało swój urok :o)
 W porze obiadowej zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek. Jak dla mnie stanowczo za długi, bo dwu godzinny, ale cóż - Robert tradycyjnie nigdzie się nie śpieszył, a ja w końcu do pośpiechu nijak zmusić go nie mogłem. Zatrzymaliśmy się pod mostem na brzegu małej rzeczki. Dzień był upalny, woda chłodna, więc się wykąpałem, zrobiłem małe pranie, sporządziłem i skonsumowałem obiad. Starałem się w ogóle nie śpieszyć, ale już po godzinie nie miałem nic do roboty. I znów uratowała mnie książka - bez niej byłoby krucho. Zastanawiałem się tylko, na jak długo mi wystarczy, bo stron ubywało zastraszająco szybko. Po kolejnej godzinie Robertowi udało się w końcu zebrać i mogliśmy pojechać dalej.
 Zabłądziliśmy. Nie wiem jaki robiliśmy błąd, ale mimo kilku prób ciągle lądowaliśmy na tej samej drodze, oznaczonej na mapie jako czerwona. Tubylcy też nam nie pomogli. W końcu, zrezygnowani, po pół godzinie błądzenie, uznaliśmy że nie mamy wyboru i musimy pojechać z 10 kilometrów tą czerwoną drogą. A skąd nasza do niej niechęć? Nie chodziło tu o ruch, bo była niedziela i był on stosunkowo niewielki, a o zakaz wjazdów rowerem. Węgry mają to do siebie, że na prawie każdej drodze oznaczonej jako czerwona był zakaz wjazdu rowerem. My co prawda z zasady dróg takich unikaliśmy (nie tylko na Węgrzech) woląc korzystać z bocznych, ale czasami naprawdę nie ma jak sensownie wyznaczyć trasy bez przejechania choćby niewielkiego kawałka czerwoną i wówczas takie zakazy są bardzo frustrujące. No więc zaczęliśmy jechać tą drogą, obawiając się reakcji kierowców i spotkania patrolu rendorseg (czyli tamtejszej policji). Miło się jednak zaskoczyliśmy - kierowcy, mimo powtarzanego na każdym skrzyżowaniu zakazu dla rowerów, jakoś na nas nie trąbili i tylko grzecznie, w przepisowej odległości, nas wyprzedzali. Patrol rendorseg co prawda spotkaliśmy, ale ich reakcja na nasz widok była po prostu żadna - nie wiem, albo po prostu nie chciało im się wyleźć z radiowozu, albo te całe zakazy to tylko martwy przepis, którego nie egzekwują nawet stróże prawa. Mimo tego, kiedy tylko mogliśmy, znów zjechaliśmy na boczną drogę - przynajmniej mieliśmy ciszę i spokój.
 Pod sam wieczór znów się wpakowaliśmy na gruntówkę. Tym razem nie z naszej winy - znów mapa nawaliła, pokazując tą drogę jako zwykłą asfaltówkę. Całe szczęście było to kilka kilometrów. Ta dróżka przekraczała autostradę - śmiesznie to wyglądało - wąska, dziurawa gruntówka i specjalnie dla niej wybudowany duży, nowoczesny wiadukt nad autostradą :o)
 Zaczynało się robić ciemno, a nie było gdzie zanocować - nigdzie w zasięgu wzroku nie było choćby najmniejszego lasku, mapa też nie dawała na to najmniejszej nadziei. Zanocowaliśmy więc przy jakiejś bocznej drodze, wyglądała na dojazdową na pola. Byliśmy całkowicie odsłonięci i każdy kto by nią przejeżdżał, zaraz by nas znalazł. Ale w końcu kto by się miał nią włóczyć po nocy?
134.88 (813.01)
Dzień 7. 29 kwietnia 2002. Poniedziałek. 
 Tego dnia mieliśmy w planie dojechanie do Budapesztu. Jechało nam się lekko, swobodnie i dosyć szybko przejechaliśmy dzielące nas od tego miasta 90 kilometrów. Po drodze zrobiliśmy tylko sobie godzinną przerwę na drugie śniadanie. Ja zaszalałem i kupiłem sobie jakąś drożdżówkę i soczek. Robert zjadł to samo - ale na deser, właściwy posiłek tworzyła jajecznica z 5 jaj na kiełbasie. Nie ukrywam, że apetyt tego dosyć niepozornego w końcu człowieka nie raz wprawiał mnie w zdumienie.
 Do Budapesztu wjechaliśmy około 14tej, więc w porze w sam raz na obiad. Zatrzymaliśmy się w jakiejś pizzerii i zamówiliśmy jedną dużą na pół. Znów w złożeniu zamówienia pomogła nam jakaś inna klientka mówiąca przyzwoicie po angielsku. Później, już po posiłku Robert dosiadł się do niej i poprosił o pokazanie na planie miasta miejsc godnych uwagi. Jej wskazówki bardzo nam się przydały i w ciągu trzy godzinnej włóczęgi po mieście widzieliśmy kilka godnych uwagi miejsc takich jak zamek królewski, gotycki kościół św. Macieja, parlament czy opera. Miasto jest bardzo ładne i warto go zwiedzić. Nam trochę przeszkadzał niemiłosierny upał i prażące słońce - mimo zastosowania kremu do opalania poparzyłem sobie ręce i cały następny dzień musiałem jechać w bluzce z długim rękawem.
 Miasto opuściliśmy późnym popołudniem. Jak się można było spodziewać, mieliśmy z tym pewne problemy. Kilka razy trzeba było zasięgać języka, a mimo to trochę nakluczyliśmy. W końcu jednak się udało i wyjechaliśmy w końcu na niezabudowany teren. Zrobiliśmy jeszcze zakupy na kolację i już trzeba było rozglądać się za noclegiem. Był z tym lekki problem, ale w końcu udało się znaleźć jako takie miejsce - nad samym brzegiem Dunaju, wśród bujnie tam rosnących pokrzyw.
146. 82 (959.83)
Dzień 8. 30 kwietnia 2002. Wtorek.
 Rano, gdy byliśmy już spakowani i mieliśmy zamiar wyruszyć, napatoczyli się jacyś strażnicy i kategorycznie zabronili nam jechać dalej ścieżką wzdłuż Dunaju i kazali wrócić na drogę. Dlaczego, nie wiem, nie mogliśmy się z nimi dogadać, ale na drogę wróciliśmy - była boczna, o niewielkim ruchu, więc nie robiło nam to aż tak wielkiej różnicy.
To był dosyć monotonny dzień - mieliśmy większość czasu wiatr w plecy i gnaliśmy przed siebie ile sił w nogach. Jedynym zgrzytem była przeprawa promowa przez Dunaj (już zgubiłem rachubę, ile razy przekraczaliśmy tę rzekę) - musieliśmy czekać na prom blisko godzinę, a traf chciał, że dosłownie kilka minut wcześniej zrobiliśmy sobie niefortunnie dłuższą przerwę, także przed południem więcej czasu spędziliśmy odpoczywając, niż na jeździe. Później jednak, gdy udało nam się przeprawić na drugą stronę rzeki (koszt przejazdu wyniósł 200 forintów na osobę), jechaliśmy aż do końca dnia prawie nie robiąc przerw - nawet obiadowa trwała niewiele ponad pół godziny. Co ciekawe, to nie ja ale Robert tak ostro ciągnął do przodu. Dzięki temu dzienny przebieg uzyskaliśmy całkiem przyzwoity.
Obóz rozbiliśmy, z powodu braku lasu, nad jakimiś stawami. Dzięki temu komarów było pod dostatkiem, ale dzięki różnym chemicznym wynalazkom udało mi się je zniechęcić.
160.35 (1120.18)
Dzień 9. 1 maja 2002. Środa.
 Upał od samego rana był wprost obezwładniający, wiatr, w przeciwieństwie do poprzedniego dnia, wiał głównie w twarz, a na dodatek teren był bardzo pofałdowany - na zmianę krótkie, ostre podjazdy i szybkie zjazdy wysysały z człowieka ostatnie siły. Przez pierwsze dwie godziny jazdy nasza średnia oscylowała w okolicy 15 km/h. Po tych dwóch godzinach wiatr zmienił kierunek, zrobiło się jakoś bardziej płasko i już nie było tak sympatycznie ;o)
 W porze obiadowej dojechaliśmy do Pecs, drugiego co do wielkości miasta Węgier. Zrobiliśmy tam sobie przerwę obiadową - siedliśmy na jakichś schodach, zrobiliśmy sobie kanapki i je wszamaliśmy popijając piwem. Piwo niestety było ciepłe, mimo że świeżo z lodówki. Ludzie przechodzący tłumnie chodnikiem jakoś tak dziwnie się na nas patrzyli, jakby w życiu nie widzieli posilających się ludzi. Ale to nic, przyzwyczailiśmy się już do tego, że stanowimy atrakcję dla autochtonów. Gdy tak sobie siedzieliśmy, zaczepił nas jakiś menelik, chcący zapewne kilka groszy na piwo. Rozmowa z nim wyglądała mniej więcej tak:
Węgier: Xiojuiore eiofsk, eiwpqdji?
Robert: Chrząszcz brzmi w trzcinie, w Szczebrzeszynie.
Węgier: Oiepds, diwpodj ieordk!
Robert: Stół z powyłamywanymi nogami. Brzęczyszczykiewicz.
Rozmowa taka trwała dobre kilka minut. W końcu żulik uścisnął nam serdecznie ręce i sobie poszedł. Tośmy sobie pogadali :o) Później, gdy już wyjeżdżaliśmy z miasta, minęliśmy go, a on pomachał nam na pożegnanie. 
 Z Pecs ruszyliśmy prosto ku granicy z Chorwacją. Musieliśmy ładnych kilkadziesiąt kilometrów przejechać czerwoną drogą, bo jadąc żółtymi musielibyśmy nadłożyć dobre drugie tyle drogi, a jakoś nie mieliśmy na to za szczególnej ochoty. Ku naszemu zaskoczeniu, zakazy jazdy rowerem były tylko na niektórych odcinkach, większość drogi była bez. I dobrze, bo ten paskudny znak drogowy jest na Węgrzech i tak stanowczo nadużywany.
 Nocleg mieliśmy w bardzo urokliwym miejscu - na skraju łąki, nad brzegiem malutkiego strumyka. Skorzystaliśmy z wody i zafundowaliśmy sobie prysznic. To jednak super sprawa tak się umyć od czasu do czasu ;o)
141.95 (1262.13)
Dzień 10. 2 maja 2002. Czwartek.
 Rano miałem humor po prostu kapitalny - świeciło słoneczko, pięknie było wokół, nawet widziałem kilka łosi przebiegających niedaleko obozu - czego chcieć więcej? Niestety humor popsuł mi Robert - spakowany i gotowy do odjazdu byłem, jak mniej więcej codziennie, przed godziną 8. Robert zaś po godzinie 9. Przyznaję, że ponad godzina czekania na niego i patrzenia jak powolutku, niespiesznie się zbiera, trochę mnie zirytowała. Powiedziałem mu co o tym sądzę - nie wydawał się tym specjalnie przejęty, ale faktem jest, że następnego dnia czekać nie musiałem już na niego ani minuty.
 W końcu jednak ruszyliśmy. Wkrótce dojechaliśmy do przygranicznego miasta Barcs. Tam najpierw szukaliśmy informacji turystycznej, bo Robertowi kończyła się butla z gazem i chciał się dowiedzieć, czy nie mają w tym mieście jakichś sklepów turystycznych. Poszukiwania nie były łatwe, bo w centrum miasta strażacy urządzili sobie jakieś ćwiczenia i musieliśmy jeździć jakimiś opłotkami. W końcu udało się załatwić tą sprawę i ruszyliśmy na zakupy - chciałem się pozbyć resztek forintów. Nawet całkiem nieźle mi się udało, zostało mi tylko 8 forintów. Zakupione wtedy konserwy udało mi się wykończyć dopiero w Austrii.
 W końcu jesteśmy na granicy. Przejście choć duże, to bardzo senne - zero jakiegokolwiek ruchu, podjeżdżamy prosto do budki. Węgierski celnik Roberta odprawił w kilka chwil, mi poświęcił sporo więcej czasu, ale w końcu też pozwolił jechać. Ciekawie wyglądała odprawa po stronie chorwackiej - celnik wziął nasze paszporty do ręki, zobaczył orły na okładkach, twarz rozjaśniła mu się uśmiechem.
- Poljaki? - spytał.
- Poljaki - potwierdziliśmy.
- A to jeźdźcie - machnął ręką i oddał nam paszporty. Nawet ich nie otwierał, a o wbiciu pieczątki nawet nie wspomnę.
Tuż za granicą wymieniliśmy pieniądze (ja za 25 euro dostałem 180 kun) i ruszyliśmy na podbój Chorwacji. Pierwsze wrażenie, to język - bez większego problemu rozumieliśmy napisy na różnych tablicach, dziwne wrażenie po Węgrzech, gdzie język nie ma z naszym wspólnego po prostu nic. Drogi przyzwoitej jakości, tylko trzeba było uważać, żeby nie zabłądzić - była ich taka plątanina, że mimo dokładnej mapy z dwa razy pojechaliśmy nie tak jak trzeba, całe szczęście nie nadkładając zbyt dużo drogi. Ciekawa była reakcja tubylców na nasz widok - o ile na Węgrzech, ba, nawet na Ukrainie, budziliśmy zainteresowanie umiarkowane, to w Chorwacji byliśmy istną sensacją - wszyscy na nasz widok zatrzymywali się i gapili się z wybałuszonymi oczy pokazując nas sobie nawzajem palcami, zupełnie jakby UFO zauważyli. Na początku było to dosyć śmieszne, później zaczęło denerwować. Całe szczęście sytuacja taka miała miejsce tylko na północy Chorwacji, na południu już nikt nie zwracał na nas uwagi. Całe szczęście. Teraz muszę niestety powiedzieć kilka przykrych słów o chorwackich kierowcach. Niestety, ale jeżdżą fatalnie, wyprzedzają o grubość lakieru, często trąbią - mówią wprost, są po prostu chamscy. Na bocznych drogach nie było tego bardzo widać, ale kilka razy musieliśmy też przejechać kawałek po jednej z dróg głównych i było to bardzo nieprzyjemne uczucie, dużo gorsze niż jazda po analogicznych drogach polskich, nie wspomnę już o węgierskich czy ukraińskich. Co do walorów krajoznawczych Chorwacji - część północna nie jest moim zdaniem godna uwagi, była tuzinkowa, nie różniąca się jakoś za bardzo od Węgier. Za to część środkowa (mniej więcej od wysokości Plitvic) i południowa jest po prostu piękna. Kto nie był, niech jedzie - nie pożałuje.
W Virotivicy zdarzyła mi się największa awaria w ciągu całej wyprawy - pękł sobie nagle, na gnieździe śruby, przedni bagażnik. Nie był to low rider, a bagażnik montowany do korony widelca, na którym bagaż spoczywał częściowo nad kołem. Zatrzymaliśmy się. Robert pomedytował chwilę, stwierdził, że wie jak to naprawić, musi tylko znaleźć kawałek jakiegoś drutu. Poszedł go szukać, wrócił po 10 minutach i kazał jechać mi na pobliską stację kolejową, gdzie miano nam pomóc. Przejechałem jakoś te 100 metrów i znalazłem się w jakimś zaułku peronu. Wyszło do nas dwóch pracujących tam ludzi i urządzili sobie z Robertem konsylium nad moim bagażnikiem. W końcu bagażnik został przywrócony do życia - przykręcony z powrotem do widelca trzymał się na dwóch podkładkach, dla pewności skręcony jeszcze kawałkiem drutu aluminiowego. Co ciekawe, ta prowizorka dotrwała do końca wyprawy. Czasami co prawda bagażnik niemiłosiernie skrzypiał, budząc tym mój lekki niepokój, ale rozpaść, się nie rozpadł. Całe szczęście :o)
Pierwszy nocleg na chorwackiej ziemi spędziliśmy w lesie. Las był podmokły, ale udało nam się znaleźć kawałek suchego miejsca pod drzewami.
136.52 (1398.65)
Dzień 11. 3 maja 2002. Piątek.
 Robert, w przeciwieństwie do dnia poprzedniego, zebrał się w tempie ekspresowym i już o 7.30 byliśmy na trasie. Jechało nam się szybko i po kilku godzinach znaleźliśmy się pod Zagrzebiem. Wjechanie do miasta nie było takie proste - najpierw próbowaliśmy znaleźć jakąś boczną drogę, ale się nie udało i musieliśmy jechać niesamowicie zatłoczoną drogą główną, co nie należało do zbyt przyjemnych przeżyć. W końcu wjechaliśmy do centrum. Miasto nas rozczarowało. Nie było w nim do zobaczenia po prostu nic. Zresztą, nie była to tylko nasza opinia, ale i tubylców - gdy staliśmy sobie na chodniku zastanawiając się co dalej, podjechał do nas rowerzysta na pięknej, dopieszczonej Konie. Trochę sobie porozmawialiśmy (standardowo - skąd jesteście, dokąd jedziecie, itp.), spytaliśmy się też go, co można ciekawego w Zagrzebiu zobaczyć. Nasz rozmówca tylko wzruszył ramionami i powiedział, że nic, zresztą wyraźnie tym faktem zawstydzony. Chyba chciał ratować honor swego kraju, bo zaczął wymieniać, co jest ciekawego w Chorwacji jako takiej. Ale w Zagrzebiu? Nie, tu nie ma nic. Jest co prawda gotycka katedra, ale jakoś nie zrobiła na nas żadnego wrażenia - zresztą, chyba przechodziła jakiś remont, bo w znacznej mierze obstawiona była rusztowaniami.
 W Zagrzebiu zjedliśmy obiad w restauracji. To też było pewne rozczarowanie. Zamówiliśmy lasagne, kosztowała 40 kun (czyli 20 zł) sztuka. Mi nawet smakowała, Robert był dokładnie odwrotnego zdania, ale w jednym byliśmy zgodni - porcja jaką nam zaserwowano była bardzo mała, to raczej mogła być przystawka a nie główne danie. Po zjedzeniu tego byłem chyba jeszcze bardziej głodny niż przed.
 W końcu wyjechaliśmy z Zagrzebia. I znów nie było to takie proste - chcieliśmy koniecznie trafić na żółtą drogę, która mniej więcej prosto by nas poprowadziła w kierunku Plitvic. Niestety, drogowskazy zupełnie tę drogę ignorowały, zaś miejscowi chytrze skierowali nas na zupełnie inną drogę, o piekielnym nasileniu ruchu. Kapneliśmy się, że coś jest nie tak, już za późno aby zawracać. Uznaliśmy, że pojedziemy tą drogą do Karlovaca i dopiero tam rozejrzymy się za jakimiś bocznymi drogami. Jednak już po kilkunastu kilometrach porzuciliśmy ten pomysł - jechało się bowiem tą drogą koszmarnie. Ruch był bardzo duży, kierowcy zachowywali się jakby chcieli nas zabić, na dodatek co chwila ktoś na nas trąbił, mimo że drogą tą można było jak najbardziej rowerami jechać, a my sami, przytuleni do krawężnika, w najmniejszym stopniu nie tamowaliśmy ruchu na tej całkiem szerokiej drodze. Naprawdę nie wiem, co powodowało takie zachowanie kierowców. Najprościej byłoby napisać, że Chorwaci to ostatnie chamy, ale to byłaby nieprawda - nie raz spotkaliśmy się z oznakami sympatii z ich strony, choć faktem jest, że w większości przypadków chodziło o pieszych. Więc może to samochód powodował u nich taką przemianę? Wracając jednak do naszej wyprawy - zjechaliśmy na boczną drogę. Co prawda z tego powodu nadłożyliśmy dobre kilkanaście kilometrów, ale wcale tego nie żałowaliśmy - w końcu mieliśmy ciszę i spokój, samochodów było bardzo mało, ale po tych nieprzyjemnych przeżyciach i na te nieliczne patrzyliśmy z wrogością.
 Wieczorem mieliśmy spore problemy ze znalezieniem miejsca do spania. Lasów co prawda było dookoła dużo, ale co z tego, skoro tylko mijaliśmy jedną wioskę po drugiej, teren zabudowany wydawał się nie mieć końca, a tymczasem zaczynało się robić ciemno. W końcu udało się znaleźć jako takie miejsce - co prawda nie było ono idealne, bo jakieś 100 metrów od domostw, ale jak się nie ma co się lubi... Już rozbijając się doszliśmy do wniosku, że miejsce to służy tutejszym chyba do libacji, bo butelek po alkoholu było tu zatrzęsienie. Po rozłożeniu namiotu Robert pojechał rowerem do najbliższego domu i przywiózł z 10 litrów wody - dzięki temu mieliśmy prysznic.
172.48 (1571.13) 
Dzień 12. 4 maja 2002. Sobota.
 Od samego rana zmagaliśmy się z górkami, ale jechało mi się po prostu kapitalnie i humor miałem wyśmienity. Nie zmieniło go nawet nagłe urwanie się asfaltu i konieczność jechania gruntówką - całe szczęście nie była zbyt wyboista. Widoki były po prostu przepiękne, aż oczy bolały od tego piękna. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby mieć jakiegoś niezłego fulla i pohasać sobie w terenie po tych górkach. Szybko jednak stwierdziłem, że wcale by to nie był dobry pomysł - stojące co kilkaset metrów przy drodze tabliczki z trupimi czaszkami kategorycznie zabraniały zbaczania z drogi - okazało się, że wokół nas ciągną się pola minowe, pozostałość po wojnie. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego nikt jeszcze z tym nie zrobił porządku - przecież wojna skończyła się ładnych kilka lat temu, w 1995. Widocznie ktoś uznał, że nie ma po co. Tereny przez które przejeżdżaliśmy, całkiem blisko granicy z BiH były bowiem po prostu całkowicie wyludnione. Co prawda co jakiś czas przejeżdżaliśmy przez jakieś wioski, ale nie było w nich żywej duszy. Sprawiało to dosyć smutne wrażenie - co innego bowiem opuszczony dom czy dwa, a co innego całe wioski. I chyba musiały być opuszczane w pośpiechu - gdzieniegdzie w oknach wisiały resztki firanek, gdzieś w krzakach rdzewiał traktor.
 Gdy odpoczywaliśmy na małej polance tuż przy drodze, minął nas, ciągnąc za sobą tabun kurzu, samochód. Kierowca zauważył nas i gwałtownie zahamował. Otworzyły się drzwi i z pojazdu wysiadł słusznych rozmiarów mężczyzna w wieku około 40 lat. Chce nas bić, czy co, przeleciało nam przez głowy. Całe szczęście nie - okazało się, że człowiek ten zatrzymał się po to, aby nas ostrzec przed odchodzeniem dalej od drogi. A czemu? A bo min to tam tyle, że ho ho - i aż się chwycił za głowę. No, teraz to przynajmniej wiedzieliśmy, że te tabliczki ostrzegawcze mówią prawdę. Kierowca pomachał nam i pojechał dalej. Kilka minut za nim pojechaliśmy i my. Daleko jednak nie ujechaliśmy - kilka kilometrów dalej złapałem gumę. Gdy zmieniałem dętkę, znów zobaczyliśmy ten sam samochód - znów się zatrzymał, tym razem na trochę dłuższą rozmowę. Spytał się nas, czy jesteśmy Polakami.
- Tak, a co, to źle? - odpowiedział Robert.
- Dobrze, dobrze, bardzo dobrze. Ja mam Ursus, dobra maszyna, dobra!
Po kilku minutach gadki szmatki (cały czas on mówił po chorwacku, my po polsku - jakoś się rozumieliśmy), rzucił nam pytanie:
- A broń to wy macie?
- Broń?
- No tak, broń, bo tu niebezpiecznie - i z siedzenia pasażera podniósł... kałasznikowa. Z uśmiechem na twarzy wyjął magazynek prezentując nam ostrą amunicję.
Trochę nas zamurowało. Robert nie stracił jednak rezonu i też zaprezentował swą broń - gaz na psa. Chorwat roześmiał się serdecznie. W końcu nas pożegnał i ruszył swoją drogą. Ponieważ zmieniłem już dętkę, my też pojechaliśmy dalej.
 Po godzinie jazdy i zaliczeniu fajnego, krętego zjazdu, docieramy z powrotem do asfaltówki. Niestety. Niestety, bo znów to była droga o dużym nasileniu ruchu, a z doświadczenia wiedzieliśmy już, że poruszanie się w Chorwacji po takich drogach do przyjemności nie należy. Nie mieliśmy jednak wyboru - do Plitvic była to jedyna droga. Jazda tą drogą była koszmarem. I nie chodziło tu nawet o kierowców, bo chyba już się powoli do nich przyzwyczaiłem, ale o wiatr - wiał nam centralnie prosto w twarz, przez niego po płaskim jechałem z wysiłkiem 14 - 15 km/h i tylko zastanawiałem się, czy wiatrowi uda się w końcu wepchnąć mnie pod koła samochodów, czy może tylko do rowu? Całe szczęście obyło się bez tego, ale te 30 km pokonanych w dwie godziny dało mi się ostro we znaki. Do Plitvic dojechałem po prostu wykończony. I szczęśliwy, że w końcu mogę zsiąść na kilka godzin z tej diabelskiej maszyny. W międzyczasie zaczęło mżyć. Całe szczęście się nie rozpadało na dobre i nie zakłóciło nam to bardzo zwiedzania słynnego Parku Narodowego Jezior Plitvickich. Wcześniej jednak musieliśmy rozwiązać problem, co z rowerami - w końcu wpakowaliśmy je do jakiejś nie używanej przez nikogo budki, spięliśmy je linkami i sprytnie schowali sakwy tak, aby nie było ich widać z zewnątrz. Pozostawało nam tylko się modlić, aby nikt nie się nie dobrał do naszego sprzętu. Kupiliśmy bilety (70 kun od osoby) i ruszyliśmy zwiedzać. Wrażenia? Ładnie. Może nawet pięknie. Muszę przyznać, że robi to wszystko wrażenie i jest to punkt obowiązkowy dla każdego, kto odwiedzi Chorwację. Niestety, nie tylko ja tak myślę - było bardzo tłoczno, po ścieżkach przewalała się masa ludzi. Nie ukrywam, że trochę mi to przeszkadzało - nie lubię takich spędów. Co ciekawe, w olbrzymiej większości byli to Polacy, którzy pewnie zahaczali o Plitvice wracając do domu z długiego weekendu majowego. Jeszcze gorzej było na promie, którym przepłynęliśmy się po największym jeziorze. Polaków nie było tam w ogóle, za to byli Włosi. Ileż oni robili hałasu!

 W sumie zwiedzanie zajęło nam 3 godziny. Na koniec, zamiast wrócić na początek trasy autobusem, zafundowaliśmy sobie 3 kilometrową przechadzkę. Ja przynajmniej byłem w zwykłych butach, Robert zaś w sztywnych SPD. 
 Ku naszej cichej uldze rowery czekały na nas dokładnie w takim stanie, w jakim je zostawiliśmy. Szybko się spakowaliśmy i ruszyliśmy z powrotem na trasę - było już dosyć późno, więc mieliśmy w planie zaraz zacząć się rozglądać za noclegiem. 
 Po przejechaniu kilku kilometrów zauważyliśmy rowerzystę sakwiarza, a za nim drugiego, trzeciego i.... tak, tak - czwartego ;o) Dogoniliśmy ich i zatrzymaliśmy. Okazało się, że są Rosjanami z Moskwy i już od tygodnia włóczą się po Chorwacji. Postanowiliśmy, że razem znajdziemy jakieś miejsce na nocleg i być może przejedziemy razem część następnego dnia. Tak też zrobiliśmy - ruszyliśmy poszukać jakiegoś miejsca na biwak, niestety już w strugach deszczu. W końcu znaleźliśmy niezłe miejsce - przy małej bocznej drodze, przecinającej Plitvicki PN a zamkniętej dla ruchu samochodowego. Po rozbiciu obozu Rosjanie zaprosili nas do swego namiotu (mieli jeden, za to duży) na herbatę. Bardzo ubolewali, że nie mają coś bardziej "stosownego" do tego typu okazji, ale szto zdjełać? Spędziliśmy w ich namiocie z godzinę i muszę powiedzieć, że było naprawdę bardzo sympatycznie. Z dogadaniem się nie było problemów - łamany polsko - rosyjski wystarczył w zupełności, nawet do opowiadania dowcipów, choć czasami trzeba było trochę sobie pomagać rękami. W końcu jednak zrobiło się na tyle późno, że musieliśmy pożegnać naszych nowych znajomych i poszliśmy spać.
 
92.89
 

Dzień 13. 5 maja 2002. Niedziela.

 
 Deszcz lał nie tylko przez całą noc, ale i ranek - oczywiście w takich warunkach nie mogło być mowy o wyruszeniu. Ale nie narzekałem - leżałem sobie w namiocie, czytałem książkę i słuchałem deszczu. Około 8. w końcu przestało padać i godzinę później byliśmy już w drodze. Droga była fantastyczna  - kręta, pagórkowata, przepiękne widoki, a na dodatek to co lubię - czyli cisza i spokój. Teren był co prawda zamieszkany, ale bardzo rzadko - minęliśmy tylko kilka domków, ruchu samochodowego praktycznie nie było - widzieliśmy tylko dwa czy trzy samochody, chyba należące do Parku. Droga ta miała około 20 km i trasę tą przebyliśmy wraz z wczoraj poznanymi rowerzystami. Gdy dotarliśmy do głównej (choć całe szczęście o niewielkim ruchu) drogi, rozstaliśmy się z nimi - okazało się, że jeździmy w zupełnie różnym tempie i bardzo by nas hamowali, zresztą, z założenia robili dziennie tylko po 60 - 70 km.

 Na drugie śniadanie skusiliśmy się na ser. W Chorwacji bardzo często widzi się rozstawione przy drodze stoły a na nich wystawione na sprzedaż sery i miód. W końcu spróbowaliśmy - wzięliśmy po sporym kawału wędzonego, do tego kilka kromek chleba. Dobre było, choć trochę drogo - po 20 kun.

 Na horyzoncie wznosiły się góry tak piękne, że aż nie mogłem się doczekać wjechania w nie, choć wiedziałem, że jeżdżenie po nich pewnie będzie kosztować nas trochę wysiłku. A za tym pasmem miał być już Adriatyk.
 Po dwóch czy trzech godzinach jazdy dotarliśmy do pierwszych górek i rozpoczęliśmy przedzieranie się przez nie. Przyznaję, że spełniły moje wszelkie oczekiwania - było przepięknie. Nawet nie będę próbował tego opisać - niestety, nie potrafię. Zresztą, to trzeba przeżyć samemu.
 Droga którą jechaliśmy przez góry była mała boczną dróżką, na której dwa samochody osobowe miałyby problem z wyminięciem się. I znowu wokół pustki. Co prawda na mapie zaznaczonych było kilka wiosek, ale jakoś ich nie zauważyliśmy - mijaliśmy tylko pojedyncze domy, a i tak mało które z nich były zamieszkane. Po prostu głusza i to o rzut kamieniem od tętniącego życiem wybrzeża.
 W końcu po pokonaniu kolejnego podjazdu naszym oczom ukazał się Adriatyk, z wyspą Krk w tle. Widok po prostu zapierał dech w piersi - mimo bardzo silnego wiatru siedzieliśmy na ziemi z kwadrans i syciliśmy oczy widokami. Czas jednak było ruszać dalej. Czekało nas teraz 10 km zjazdu do poziomu morza. A zjazd był niesamowity - bardzo stromy, poprowadzony serpentynami tak ciasnymi, że chwilami było ograniczenie do 20 km/h i wcale nie był to nadmiar ostrożności. Po kwadransie byliśmy na dole. Rzuciłem pomysł wjechania na górę i zjechania jeszcze raz, ale Robert, nie wiedzieć czemu, jakoś nie wykazał specjalnego entuzjazmu dla tego pomysłu ;o)
 Tego dnia zrobiliśmy jeszcze 30 km w kierunku Rijeki. Mimo że jechaliśmy główną drogą o dużym nasileniu ruchu (innej wzdłuż wybrzeża nie było), to jechało się dobrze - kierowcy zachowywali się naprawdę poprawnie, dużo lepiej niż na północy.


 
 Z noclegiem było trochę przebojów. Robert się uparł, że koniecznie chce mieć widok na morze i trochę się tego miejsca naszukaliśmy. W końcu znaleźliśmy, ale teren był tak kamienisty, że wbicie szpilki w ziemię było po prostu niemożliwe, musiałem namiot przygnieść kamieniami na narożnikach a odciągi przywiązać do krzaczków. Jakoś to stało, ale ogólnie uważałem, że ten widok na morze wcale nie był  wart takich ceregieli.


 
129.92
 

Dzień 14. 6 maja 2002. Poniedziałek.

 
 Tego dnia już od rana szło nie tak jak powinno - na dzień dobry znów musiałem czekać blisko godzinę na Roberta, ponieważ... sam chciałbym wiedzieć, trzeba by się jego spytać, dlaczego zebranie się rano potrafiło mu zabrać nawet 3 godziny. No ale mniejsza z tym, to tylko szczegół - w końcu ruszyliśmy. Do Rijeki mieliśmy około 30 km, droga zajęła nam półtorej godziny. 




Pokręciliśmy się trochę po mieście, ale prawdę mówiąc to nie zobaczyliśmy nic specjalnie ciekawego i ogólnie byliśmy trochę rozczarowani. W końcu postanowiliśmy miasto opuścić i jechać w kierunku niedalekiej granicy ze Słowenią - mieliśmy nadzieję, że przekroczymy ją w porze obiadowej. Niestety, ale to się nie udało - w Słowenii znaleźliśmy się dopiero następnego dnia. A było to tak:
 Dojechaliśmy do skrzyżowania na którym czekając na zielone światło stało kilka samochodów. Mimo że stały bardzo blisko krawężnika, nie dalej niż pół metra, Robert zaczął je wyprzedzać prawą stroną. Jakoś się przecisnął, ale jednemu z samochodów przeszorował sakwami cały bok i zahaczając namiotem wyłamał mu lusterko. Chyba nawet tego nie zauważył i powolutku pojechał dalej rozglądając się, w którą stronę ma dalej jechać. Wtedy z poszkodowanego samochodu wyskoczył kierowca i podbiegł do Roberta. Najpierw zaczął coś do niego wykrzykiwać, później przeszedł do rękoczynów - popchnął go, uderzył w twarz i dwa razy kopnął. Wszystko to wydarzyło się bardzo szybko i Robert, całkowicie zaskoczony sytuacją, praktycznie nie zdążył zareagować. Co prawda gdy kierowca wrócił do swego samochodu wyciągnął gaz i chyba przez chwilę chciał iść wziąć odwet, ale całe szczęście tego nie zrobił. Zadzwonił za to na policję - tak samo zresztą jak i kierowca samochodu. A gdzie byłem ja? A ja całe zdarzenie obserwowałem z odległości jakichś 10 metrów. Gdy już chciałem iść kompanowi z odsieczą, całe zajście się skończyło - trwało dosłownie pojedyncze sekundy. Postanowiliśmy poczekać na policję. I to był nasz błąd - trzeba było jechać i się za siebie nie oglądać. Ale cóż - mądry Polak po szkodzie.

 Policja przyjechała mniej więcej po pół godzinie. Jeden z policjantów rozmawiał z nami (po angielsku), drugi z kierowcą, a jeszcze trzeci biegał z takim śmiesznym urządzeniem i mierzył miejsce zdarzenia. Spytaliśmy się, co dalej. Odpowiedź trochę mnie załamała. Okazało się, że musimy pojechać na komisariat gdzie spiszą nasze dane, później Robert pojedzie do szpitala gdzie zrobią mu badania, a później wszyscy pojedziemy do... sądu. A tak, w perspektywie mieliśmy proces. Gliniarz pocieszał nas, że powinniśmy się ze wszystkim do końca dnia wyrobić. I faktycznie, zajęło nam to praktycznie cały dzień - całe zdarzenie miało miejsce około 11., wolni byliśmy o 18.30. Wynudziłem się przez ten czas okrutnie, bo o ile Robert najpierw długo gadał z policją, a później siedział z dwie godziny w szpitalu, to mną się w ogóle nie interesowano. Większość czasu spędziłem na schodach komisariatu czytając książkę, wyskoczyłem sobie na miasto na małe zakupy, zjadłem jakiś obiad. 
 W końcu, około 14.30 pojechaliśmy do sądu. Naprawdę się z tego powodu ucieszyłem, w końcu coś się zaczynało dziać. W sądzie czekał już na nas tłumacz. Fajnie, tyle że nie znał on polskiego, a tylko angielski. Zaraz nam wytłumaczył, że w Rijece był tłumacz znający polski, ale już od trzech lat nie żyje. Jak później nam wyjaśniła sędzia, to jakbyśmy się uparli, to by sprawdzili tłumacza znającego nasz język, ale potrwałoby to z tydzień i by się odbyło na nasz koszt, a to oczywiście nie wchodziło w grę. W sądzie siedzieliśmy jakieś dwie i pół godziny. Cały czas pilnowali nas gliniarze - najpierw cała trójka, po jakimś czasie dwóch się znudziło i sobie poszli, każąc zostać najmłodszemu stopniem. Najpierw zeznawał (a raczej składał wyjaśnienia, ale mniejsza o prawnicze szczegóły) Robert, później kierowca, na końcu ja. Dopiero teraz się okazało, że oskarżony jest zarówno kierowca jak i Robert. Ten pierwszy o bójkę, a mój kompan o to samo i dodatkowo o, cytuję "zniszczenie samochodu". Ja oczywiście byłem tylko świadkiem.  Zeznania składałem z pół godziny. Szło trochę ciężko bo mój angielski co nieco odbiega od doskonałości, ale jakoś się udało i zwycięsko przebrnąłem przez tą próbę. Później zaczęło się czekanie na orzeczenie. Zajęło to kolejne pół godziny - dlaczego tak długo to nie wiem, zwłaszcza że skład sędziowski był jednoosobowy i żadnej narady być nie musiało. W końcu jednak wyrok został wydany. Obaj oskarżeni zostali skazani na karę grzywny. Ile dostał kierowca nie wiem - nie chwalił się, a ja go nie pytałem. Natomiast Robert dostał do zapłaty niebagatelną kwotę 1050 kun, a więc sporo ponad 500 zł, z możliwością zamienienia na 10 dni aresztu. Zaraz poszedł w asyście policjanta do banku gdzie grzywnę zapłacił. Później jeszcze zaczekaliśmy kilkanaście minut na kopię wyroku i mogliśmy w końcu wrócić na komisariat. Tam kolejny kwadrans czekania aż nam zwrócą zabrane paszporty i w końcu byliśmy wolni.
 Chcieliśmy jak najszybciej opuścić to miasto, ale zwyciężył głód i zatrzymaliśmy się w jakiejś restauracji. Wziąłem sobie jakąś bałkańską specjalność (nie pamiętam już niestety nazwy), porcję, jak twierdziło menu, olbrzymią (i faktycznie sporo tego było) i do tego małe piwo (0.2 litra). Za całość zapłaciłem 32 kuny. Jedzenie było naprawdę dobre i trochę mi się humor poprawił. 
 Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Nie ujechaliśmy jednak daleko, bo zaczynało się już robić ciemno. Rozbiliśmy się na jakiejś małej łące, doskonale widoczni z drogi, ale nie przejęliśmy się tym.


 
36.68
 

Dzień 15. 7 maja 2002. Wtorek.

 

 
 Do granicy ze Słowenią mieliśmy 15 km fajną, pofałdowaną drogą. Na granicy zero formalności, celnicy nawet nie wzięli naszych paszportów do rąk, tylko po krótkiej, sympatycznej rozmowie kazali jechać dalej.



 Do Słowenii wjeżdżaliśmy z pewną tremą - w końcu w tym kraju miały zacząć się Alpy! Ale na razie było jako tako płasko, jeśli nie liczyć cztero kilometrowego podjazdu serpentynami - nie było jednak bardzo stromo i dało się go pokonać bez przystanków, z prędkością około 12 - 13 km/h.



 
 Pierwsze większe miasto do jakiego wjechaliśmy to była Postojna. Zaczepił nas tam miejscowy rowerzysta i porozmawialiśmy kilka minut (po angielsku) - okazało się, że też trochę się zajmuje turystyką rowerową. Gorąco nam polecał zajechanie do pobliskiej jaskini, podobno przepięknej, będącej na liście UNESCO. Tak też zrobiliśmy - podjechaliśmy tam, ale do środka nie weszliśmy. 




Odstraszył nas koszt ponad 50 zł na osobę i konieczność czekania dwie godziny na następną turę. Także w końcu ruszyliśmy dalej w kierunku Ljubljany. Po drodze zrobiliśmy sobie godzinną przerwę nad rzeką - mogliśmy się wykąpać, zrobić drobne pranie, coś przekąsić.
 Ljubljana okazała się być bardzo sympatycznym miastem. 




Co prawda przedmieścia przypominały zwykłą wioskę a nie stolicę państwa, ale centrum było bardzo ładne, zwłaszcza bulwary nad Sawą, zamknięte dla samochodów, za to z wielką ilością rowerzystów i rolkarzy - aż miło było popatrzeć. 



Zjedliśmy tam też obiad - pizzę oczywiście. Dobra była, ale trochę przesadziłem z Tabasco :o)



 
 Z wyjechaniem z miasta mieliśmy małe problemy, ale dzięki pomocy miejscowych udało nam się w końcu wylądować nie na autostradzie a na małej lokalnej drodze która miała nas poprowadzić prosto na północ, w kierunku granicy z Austrią.



 
 Obóz na noc rozbiliśmy w jakimś symbolicznym lasku rosnącym między drogą lokalną którą jechaliśmy a autostradą. Trochę hałasowały samochody, ale mi to nie przeszkadzało.
 
131.51
 

Dzień 16. 8 maja 2002. Środa.




Od rana szykowaliśmy się psychicznie na przeprawę przez góry - było już je widać na horyzoncie i wyglądały majestatycznie. Te wyższe ciągle miały ośnieżone szczyty. Podjazd jednak wcale nie był taki straszny - faktycznie miał z 20 km długości, ale większość była łagodna, umożliwiała jazdę z prędkością około 16 - 17 km/h. 




Jedynie ostatnie 6 km było bardziej strome, według tabliczek przy drodze 8%. Około południa zdobyłem przełęcz, wysokość 1210 m. n. p. Ponieważ na tej przełęczy było przejście graniczne, nie jechałem dalej tylko postanowiłem poczekać na Roberta, który tradycyjnie już na początku podjazdu został daleko w tyle. No i trochę się na niego naczekałem, bo ponad godzinę. W końcu się jednak pojawił i już razem przekroczyliśmy granicę. Słoweńcy nie wykazali nami żadnego zainteresowania, Austriacy też nie czynili specjalnych ceregieli, wzięli tylko paszporty i kilka minut później wynieśli je z wbitymi pieczątkami.



 
 Zjazd z przełęczy był fantastyczny - 15 km stromo w dół, można było ładnie grzać. Pierwsze wrażenie z Austrii, to niesamowita ilość wszelakich drogowskazów i tabliczek informacyjnych - można było oczopląsu dostać.
 Ja chciałem, abyśmy ruszyli prosto na północ, Robert uparł się, aby jechać najpierw do Klagenfurtu, miasta jak twierdził bardzo godnego uwagi. Nie uśmiechało mi się to, ale ustąpiłem. Ruszyliśmy więc na zachód bocznymi dróżkami. Była ich taka plątanina, że mimo niezłego ich oznaczenia, co chwila mieliśmy dylemat, w którą stronę jechać. W końcu późnym popołudniem dotarliśmy do miasta. Jak dla mnie to nic ciekawego w nim nie było i tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nadłożenie dla niego kilkudziesięciu kilometrów było stratą czasu. Próbowaliśmy chociaż wymienić walutę na euro, ale jak się okazało kantory w Austrii nie istnieją, wszystkie banki są zamykane o godzinie 17.00. Także nic z tego nie wyszło. Na dodatek mieliśmy niebagatelne problemy z wydostaniem się z miasta. Także w sumie Klagenfurt był, jak dla mnie, jedną wielką porażką. Chociaż jedna rzecz była fajna - sklep rowerowy w którym byliśmy. Był to cały supermarket, pośrodku stało kilka setek rowerów, na ścianach wisiały komponenty. Wypatrzyłem sobie fajny rower - hardtaila Focusa, na prawie kompletnej grupie XTR, z SIDem SL z przodu. Fajny - cena to jedyne 4100 euro.
 Po wyjechaniu z miasta, i trafieniu po wielu perypetiach na właściwą drogę, nie jechaliśmy już długo - było już dosyć późno i trzeba było szukać noclegu. Ponieważ noclegi na dziko są w Austrii nielegalne, musieliśmy wybrać miejsce wyjątkowo starannie, tak aby być dobrze ukryci. W końcu wybraliśmy odpowiednie miejsce - nie było zbyt piękne, ale byliśmy dobrze schowani. Na tyle dobrze, że mało co mnie nie stratowała sarna - zobaczyła mnie w ostatniej chwili, może z 5 metrów ode mnie. Ale się przestraszyła :o)
 
133.50
 

Dzień 17. 9 maja 2002. Czwartek.

 
 Rano postanowiłem pożegnać i dalej jechać sam. Dlaczego? Nieważne - nie czas i miejsce, żeby tu to teraz roztrząsać, po prostu uznałem, że tak będzie lepiej.  oczywiście był tym zaskoczony, ale wytłumaczyłem mu o co chodzi i rozstaliśmy się w przyjacielskiej atmosferze.
Pełna galeria zdjęć.





https://picasaweb.google.com/101188059922695488423/BaKanyLipiec2001?noredirect=1

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz