Dookoła Bałtyku, 2000

Dookoła Bałtyku, 2000


1 Dzień

Dojechałem do Dworca Centralnego w Warszawie gdyż jest to jedyny dworzec w Warszawie z pochylnią na peron. Pociąg zajechał a w nim Iwona spotkana pół roku wcześniej na wyprawie w Bieszczady. Przez całą drogę miło było powspominać minioną majówkę.

W Suwałkach ładowanie sakw na rower. Po kilku minutach byłem gotowy i ruszyliśmy wraz z Kubą w kierunku granicy.

W Sejnach zatrzymaliśmy się na przerwę i dwudaniowy obiad.
Mieliśmy zabawne zdarzenie z kelnerką. Gdy się dowiedziała gdzie jedziemy, stwierdziła, że ona też tak chce i za rok gdzieś z nami pojedzie. Dałem jej swój numer telefonu. Ciekawe, czy zadzwoni? Małe szanse, ale kto wie?

Dojechaliśmy do granicy w Ogrodnikach. Spędziliśmy na niej około pół godziny. Jak się później okazało, najdłużej ze wszystkich przejść.

Było już po 20tej, kiedy znaleźliśmy się po drugiej stronie. Pierwsze, co się rzuciło w oczy, to niesamowite drogi - szerokie i idealnie gładkie, bez śladu dziur. Podejrzewaliśmy, że jest tak tylko przy granicy, ale później okazało się, że w całej Litwie drogi są dużo lepsze niż w Polsce.


 


Zaproponowałem, żeby nocować nad jakąś wodą. Znalazłem na mapie duże jezioro Dusia, które było nam mniej więcej po drodze - trzeba było nadłożyć tylko jakiś kilometr. Ten kilometr okazał się być drogą szutrową z dużą ilością piasku, ale było warto - jezioro było przepiękne, o niesamowicie czystej wodzie i bezproblemowym dostępie. Kąpało się tam trochę tubylców, ale na tyle niewiele, że bez problemów znaleźliśmy odosobnione miejsce na nocleg. Po rozbiciu się poszedłem się wykąpać - cóż to była za rozkosz po długim dniu! Coś boskiego. Wyprawa zapowiadała się naprawdę cudownie.


2 Dzień

Nie chciało nam się wracać tego kilometra do asfaltu, więc pojechaliśmy drogą szutrową wzdłuż jeziora.
Zaczął się rajd - szybkie zmiany co 10 minut i średnia prędkość w okolicach 30 km/h, w porywach do 35. To było po prostu coś pięknego: idealna pogoda, piękne widoki, pusta droga i lekki wiaterek w plecy. Po prostu nie mogło być lepiej.

Dojechaliśmy do pierwszego większego miasta na naszej trasie - do Kowna.  Na samym początku czekała nas przykra niespodzianka: zakaz ruchu dla rowerów po moście. Musieliśmy lawirować wąskim chodnikiem pomiędzy  pieszymi. Na domiar złego po środku mostu stały filary  od konstrukcji o niewiadomego przeznaczenia, które mocno utrudniały poruszanie się. Miasto jest bardzo podobne do polskich miast i jest przede wszystkim ustawione na indywidualną komunikację samochodową: ulice są szerokie a chodniki wąskie. Nie ma  infrastruktury sprzyjającej rowerzystom, sporo barier architektonicznych. Oznakowanie nie jest najgorsze ale pomimo to zgubiliśmy się. Całe szczęście nie nadłożyliśmy dużo i po zasięgnięciu języka ( o dziwo po polsku a nie po rosyjsku) u kilku osób (w tym patrolu policji) w końcu udało nam się wyjechać.... A jak miasto? Cóż - prawdę mówiąc, to mało co zobaczyliśmy.

Kilka godzin później pogoda się niestety popsuła - naszły czarne chmury i rozpętała się nieprzeciętna burza. Schowaliśmy się pod jakimś zadaszeniem i przeczekaliśmy najgorszą nawałnicę. Ruszyliśmy dalej, kiedy jeszcze padało, choć już sporo mniej.


Dojechaliśmy do Paniewysza. Byłem głodny, a i nie miałem ochoty jechać w tym deszczu, więc zgodziłem się z chęcią. Restauracja okazała się być lokalem całkiem eleganckim, choć z cenami umiarkowanymi: za dwudaniowy, bardzo obfity posiłek zapłaciłem równowartość 30 zł. A zamówiłem chłodnik po litewsku i pierś kurczaka z frytkami i surówkami. Jedzenie podano nam po kilku minutach czekania. Było po prostu pyszne! Chyba najlepszy posiłek, jaki w życiu jadłem. A przy tym był bardzo obfity - mimo, że przez cały dzień nic nie miałem w ustach, ledwo co udało mi się wszystko skonsumować.

Wychodząc z restauracji (całe szczęście w międzyczasie przestało padać), zaczepił nas (po angielsku) jakiś facet, chyba pracownik restauracji. Odbyliśmy całkiem sympatyczną rozmowę, na koniec podarował nam mapkę trasy Via Baltica. Niby nic, a cieszy.

Było już późno, więc trzeba było szukać miejsca na nocleg. Rozbiliśmy się tuż za Paniewyszem, nad rzeczką Levuo.


213  km




 3 dzień

Jak wstaliśmy jeszcze nie padało, ale godzinę później, gdy wyruszaliśmy - już tak. I padało większość dnia, czasami całkiem intensywnie.



Deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Lało bez przerwy od godziny 8 do 17tej. Jadąc miałem taką cichą, irracjonalną nadzieję, że może w Łotwie już padać nie będzie, ale przekroczenie granicy (nota bene szybkie, łatwe i bezproblemowe) niczego nie zmieniło - padało dalej.

W Bauska zrobiliśmy większe zakupy i kilka kilometrów dalej zatrzymaliśmy się na obiad na jakimś dużym parkingu z zadaszonymi ławami. Siedzieliśmy tam, nie śpiesząc się, ponad godzinę. Ku naszej uldze w tym czasie przestał padać deszcz i wyszło słońce - z chwili na chwilę z zimnego, nieprzyjemnego dnia zrobił się nieprzeciętny upał. Przebraliśmy się w suche ubrania i w końcu ruszyliśmy dalej.


Dojeżdżaliśmy do pierwszej stolicy na naszej trasie - Rygi.
Ruch na drodze dojazdowej bardzo duży. Na szczęście Ryga posiada obwodnicę i dojeżdżając do miasta ruch nieco osłabł. Miasto nas przywitało dwoma niezwykłymi widokami: niesamowitą wieżą telewizyjną oraz olbrzymim mostem- 4 albo 5 pasów ruchu, niesamowita prędkość samochodów i bardzo wysokie krawężniki. Za mostem, wjeżdżając w starszą część miasta można było nieco odetchnąć. Miasto mnie zafascynowało - było po prostu piękne, jedna wielka starówka, ale i z elementami nowoczesności. Ruch uliczny przypominał warszawski. Miasto jest duże i przeprawa przez nie zajęła nam sporo czasu. Tym razem nie zabłądziliśmy! Już na wylocie zatrzymaliśmy się przy jakimś straganie ( otwartym 24 godziny na dobę) i  kupiliśmy sobie po ćwiartce arbuza.










 Mieliśmy pewne problemy ze znalezieniem odpowiedniego noclegu, w końcu trafiliśmy na maleńkie, przepiękne jeziorko. Niestety lasy łotewskie przypominają lasy polskie i można w nich się natknąć na dzikie wysypiska śmieci, tłuczone szkło a nawet wraki samochodowe. Na szczęście nad naszym jeziorkiem było  czysto. Wieczorem mieliśmy odwiedziny lisa - biedaczek chyba miał gdzieś w pobliżu norę, a myśmy mu widocznie przeszkadzali w dojściu do niej.



4 dzień






Kraje nadbałtyckie jak i cała Skandynawia to królestwo dróg szutrowych o różnym komforcie podróżowania. Zatem nic dziwnego, że wszelkie połączenia śrubowe łapią luzy. Tu jestem w trakcie naprawiania takiego połączenia. Co więcej, musiałem sięgnąć do żelaznej rezerwy gdyż gdzieś na drodze zgubiłem i nakrętkę i śrubę






5 Dzień 4 lipca, środa


 
Rano musieliśmy jeszcze przejechać dwa czy trzy kilometry gruntówką i znowu wjechaliśmy na asfalt - całe szczęście była to droga drugorzędna, bez takiego ruchu jak na Via Baltica.
Jechaliśmy szybko i ani się obejrzeliśmy, jak byliśmy pod Tallinem. 

Bar był sporą, prawie pustą stołówką. Zamówiłem sobie kurczaka z kartoflami. Nie był zbyt rewelacyjny, ale można się było najeść. I co ważne - był tani. Jak to zauważył Peter "trzeba jeść, dopóki nas stać - w Finlandii już tak nie będzie. I miał "niewątpliwie sporo racji.


  Na tamtejszym rynku spotkaliśmy kilkuosobową grupkę Fińskich rowerowych sakwiaży, którzy mieli w planie dojechać do Polski. Wskazując na własne, świeżo co zakupione kaski, pytali się czy w Polsce naprawdę jest tak niebezpiecznie jak wszyscy mówią. Dla nich Łotwa, Litwa i Estonia są krajami na których drogowy jest bezpieczny. O Polsce mieli zgoła odmienne zdanie. I chyba, niestety, mieli sporo racji.

Na terminalu musieliśmy czekać z pół godziny, aż nas wpuszczą na prom. W końcu wjechaliśmy na
W końcu wjechaliśmy do miasta. Drogowskazy doprowadziły nas prosto do portu. Udaliśmy się do budki Tallinku. Okazało się, że mamy do odpłynięcia promu półtorej godziny.
Najpierw poszliśmy kupić bilety, które okazały się być strasznie drogie. Zapłaciłem, 550 koron (jakieś 120 zł)! Wiele tłumaczy to, że postanowiliśmy płynąć katamaranem (Tallink  AutoExpress 2), ale mimo wszystko cena była trochę zbyt wygórowana.
Pozostały czas wykorzystaliśmy na krótki objazd tallińskiego starego miasta i spore zakupy - w końcu była to ostatnia okazja do zaopatrzenia się w tanią żywność. Kupiłem tego sporo, jadłem tą żywność przez prawie całą Finlandię. 
Wjechaliśmy na pokład. Zabezpieczyliśmy rowery i poszliśmy na górę. Zajęliśmy stolik koło okna. Peter większość drogi przespał, ja z igłami i nićmi reperowałem wypadkowe usterki w sakwach i bodajże jako jedyny pasażer ogoliłem się na promie. Zafundowałem sobie również gorący obiad: drugi tego dnia! .
Odbyłem też kilka wycieczek po statku. Okazało się, że jest to ten polski prom sprzedany Estończykom całkiem niedawno - znalazłem jeszcze kilka napisów po polsku.
Po dwóch godzinach byliśmy na miejscu. Szybkie formalności na przejściu , krótkie pytania o cel naszego pobytu- popykał chwilkę na klawiaturze, pieczątka  i jesteśmy w Finlandii! 


Wyjechaliśmy z portu do centrum i... szok! Takiej liczby rowerów naraz jeszcze w życiu nie widziałem. Widok po prostu niesamowity - całe tabuny rowerzystów ciągnące ścieżkami rowerowymi. I tu ciekawostka. Zero rowerów górskich, w większości typowo miejskie, bardzo dużo z przekładnią w piaście. Dosyć dziwnie to wyglądało w porównaniu z Polską. 


                                               Były również charakterystyczne bardzo kolorowe rowery, które są do wykorzystywania w samym centrum miasta. Oczywiście za darmo! Same miasto w centrum mi się bardzo podobało - zadbane i czyste jakże się różniło od większości miast polskich. Nie spotkaliśmy ani jednej ulicy, przy której nie byłoby ścieżki rowerowej. Przedmieścia okazały się być później dosyć tuzinkowe, ale tak jest chyba wszędzie.        

Pokręciliśmy się trochę po centrum, kliknęliśmy kilka fotek i w końcu trzeba było ruszyć dalej, w kierunku na Lahti. Niestety wyjechanie z miasta okazało się być sporym problemem - mówiąc wprost, błądziliśmy długo i namiętnie. Pytanie się co chwilę o drogę nie odnosiło większego skutku. Kiedy zaczęliśmy już tracić nadzieję, że trafimy na odpowiednią drogę, niebiosa zesłały nam wybawiciela. Zagadnięty o drogę chłopak powiedział, że jest to tak skomplikowane, że nie jest w stanie tego wyjaśnić, ale jeśli poczekamy 5 minut, skoczy do domu po rower i nas poprowadzi. Tak się stało - zjawił się po chwili ze swoim Peugotem (miejskim oczywiście) i zaczął nas pilotować. Szybko doszedłem do wniosku, że bez jego pomocy przyszłoby nam nocować w Helsinkach - droga wiodła przez istny labirynt ulic, dróżek, ścieżek i bóg wie czego jeszcze. Bez jego pomocy, w życiu byśmy sami przez to nie przejechali. Po jakichś 20 minutach zatrzymał się. Zaczął tłumaczyć, że nie może nam dalej towarzyszyć, ale za to da nam mapę. Wyciągnął plan miasta i długopisem zakreślił, jak mamy dalej jechać. Po serdecznym pożegnaniu zawrócił, a myśmy jechali dalej według jego mapy. Gdzieś po godzinie dotarliśmy do drogi na Lahti. 

 
Było już późno, bo po 22giej, trzeba było rozglądać się powoli za noclegiem, ale przecież ciągle byliśmy w mieście. Całe szczęście ciągle było widno. Przejechaliśmy z dwa, trzy kwadranse, gdy dotarliśmy do jakiegoś sympatycznego parku z jeziorkiem po środku. Zdecydowałe, że tu się rozbijemy. Peter protestował, twierdząc, że na pewno nie wolno się rozbijać w parku miejskim, ale ponieważ byliśmy już zmęczeni dniem a i nie wiadomo było, kiedy się w końcu to miasto skończy, ostatecznie zdecydowaliśmy, że jednak się rozbijamy. Przejechaliśmy tylko na drugą stronę tego jeziorka, bo było jakby dziksze niż to od strony drogi. Dziksze to może za dużo powiedziane albowiem w okół jeziorka była istna plątanina małych parkowych alejek, ale przynajmniej nie było tam kąpiących się ludzi.
W czasie rozbijania namiotu spojrzałem na zegarek i z niejakim zdziwieniem stwierdziłem, że jest północ. A tu ciągle widno! Była to nasza pierwsza "biała" noc.


 
143 km 

5 lipca,. Dzień 7.
 
Rano najpierw przyszła jakaś starsza pani. Próbowałem się z nią dogadać po angielsku, ale nie za bardzo to szło - pokazywała tylko na nasz obóz i powtarzała "no camp, no camp!". W końcu machnęła ręką i sobie poszła. Kilka minut później sytuacja się powtórzyła, tym razem był to facet opróżniający kosze na śmieci. Też nie znał angielskiego, ale zrozumiałem, że też mu się nie podoba nasz obóz. Całe szczęście nikt już nas nie zaczepiał i nie ponieśliśmy konsekwencji noclegu w parku miejskim.
Pojechaliśmy dalej. Droga była po prostu przepiękna - falista, o krótkich wzgórzach, na które wjeżdżało mi się po prostu kapitalnie - szybko i bez wysiłku. A do tego piękne lasy dookoła, bardzo umiarkowany ruch (nie była to droga główna, a biegnąca równolegle boczna). Czego chcieć więcej od trasy?


Dojechaliśmy do Lahti.
 Zbliżając się do pierwszych zabudować od razu można było dostrzec masywne konstrukcje skoczni narciarskich













Na obiad postanowiliśmy sobie fundnąć kurczaka z rożna. Poszliśmy do jakiegoś supermarketu i całe szczęście mieli tam coś takiego. Wzięliśmy sobie po pół ptaka (tak z wielkości, to chyba była przepiórka ;o) ), z jedzeniem rozłożyliśmy się na ławce w jakimś parku. Jemy sobie, a tu jedzie Peter. Zawołaliśmy go. Okazało się, że musiał zajechać do serwisu, bo miał problemy z przednią manetką (XT, jakby to kogoś ciekawiło). Mimo cudownego odnalezienia się, nie pojechaliśmy dalej razem. Peter oświadczył, że on jednak woli tempo bardziej turystyczne i w ogóle chciałby się trochę powłóczyć po Finlandii, a nie tylko walić prosto na północ. Także rozstaliśmy się ostatecznie. Po kilku miesiącach otrzymałem od niego list. Spędził w Skandynawii 2 miesiące podróżując pod rosyjską granicą i pokonując wiele wysepek na północy Norwegi. Jego trasa liczyła 9 tys km.
 
W sumie na tym placu spędziliśmy z dwie godziny. Po obiedzie nie za bardzo chciało nam się jechać i fundnęliśmy sobie po dwie gałki lodów. Gałka była duża, ale cena 4 zł też. Za to smak naprawdę wyborny.



 
W końcu ruszyliśmy. I znowu zabłądziliśmy. Kręciliśmy się po tym mieście długo, choć całe szczęście nie aż tak bardzo jak w Helsinkach. W końcu, dzięki naszkicowanej przez kogoś mapce, udało nam się wyjechać. Było już strasznie późno, a dzienny przebieg nędzny: późno wyruszyliśmy, długa przerwa w Lahti i to kluczenie po mieście ze ślamazarną prędkością zrobiło swoje.

 
 
Rozbiliśmy się nad przepięknym jeziorem (w końcu to już słynne pojezierze fińskie), na parkingu. Było tam na trawce kilka ław i wydało nam się to miejsce bardzo sympatyczne. I nie tylko nam. Był już tam rozbity inny sakwiarz. Jak się okazało, Niemiec, jak nasz Peter. Nota bene miał praktycznie identyczny rower jak i on. Chwilę z nim porozmawialiśmy. Okazało się, że wraca z Nordkapp. Hmmm, strasznie popularne to miejsce wśród rowerzystów, w końcu Peter też tam się wybierał. 
Jedynym minusem był brak toalety. Jak się później mogliśmy przekonać jest niewielka liczba parkingów niewyposażonych w ustępy. Przeważnie na wszystkich parkingach są bardzo czyste toalety z papierem toaletowym, ciepłą wodą a na niektórych jest również toaleta dla niepełnosprawnych oraz stolik do przewijania niemowląt. Śmietniki o potężnej pojemności bardzo sprytnie wkopane w ziemie to jest standard.

 
163  km


Dzień 7. 







Dzień 8. 8 lipca,

A więc się rozstaliśmy.
Na samym początku największy ból jaki odczuwałem podczas pedałowania były napuchnięte obtarcia w okolicy pachwiny. Na szczęście dość szybko temu zaradziłem... obwiązałem chustką to miejsce i ...pomogło. Mogłem normalnie jechać a nie okrakiem tak jak poprzednio.

  Dojechałem do miasteczka Oulu. Od granicy miasta do zwiastunów przedmieścia ścieżka rowerowa biegła przez podmiejskie zabudowania , domki jednorodzinne, przechodzić od czasu do czasu w lokalną, mało uczęszczaną drogę lokalną. Na tej drodze zobaczyłem po raz pierwszy dziwo na kółkach ... czterokołową hulajnogę. Staruszek poruszał się na niej z niemałym trudem ale ... ruch to zdrowie.!






Po drodze zagadnąłem inna staruszkę, oczywiście będącą także na rowerze, o jakiś supermarket. Jadąc razem dalej, z prędkością 20 km/h, podprowadziła mnie pod same wejście. W środku próbowałem znaleźć kurczaka z rożna ale nie było. Zrobiłem więc nieco mniejsze zakupy i pojechałem dalej.
cdn

Finlandia. Już za krainą tysiąca jezior rozpoczął się typowo tundrowy krajobraz z licznymi wizerunkami łosi. Kilka z nich widziałem z bliskiej odległości ale tylko ten nie okazał się zbyt płochliwy.













Dzień 9. 
9 lipca,


Następnego dnia dojechałem do Kemi. Miasteczko bardzo urokliwe, zabudowania nie przekraczały drugiego piętra, natężenie ruchu w godzinach popołudniowych prawie żadne. Odnalazłem szpital. Niestety na wizytę musiałem czekać 4 godziny do dyżuru nocnego Oczekiwanie skróciłem sobie tradycyjnym kurczakiem z rożna oraz kąpielą w morzu...kurczak był ciepły, morze nie. Na ostry dyżur zostałem przyjęty bez problemu...no może problemem był język bowiem tylko dwie osoby nim władały ...pielęgniarka z karetki pogotowia oraz lekarka, która mnie przyjmowała. Zostałem pierwszorzędnie opatrzony, zaopatrzony w środki opatrunkowe na zmianę na kilka dni, dostałem leki przeciwtężcowe itp. Wszystko za darmo!!! Gdy wyszedłem ze szpitala była 21.00.



 Pedałowałem dalej. Po 17 km dotarłem do dwóch przygranicznych miejscowości...szwedzkiego Haparanda i fińskiego Turnio. Ponieważ było dosyć późno więc nie zobaczyłem normalnego życia. A szkoda! Przewodniki mówią wiele na ten temat. Jestem na granicy Finlandii i Szwecji czyli w najbardziej na północ wysuniętym punkcie Morza Bałtyckiego.





 W tym miejscu przeżyłem krótki moment zawahania... czy jechać dalej na północ Europy na Nordkap czy wracać do domu. Na Nordkap miałem z tego miejsca tylko 800 km więc mógłbym tam dojechać w ciągu 4-5 dni ale też tyle samo bym musiał wracać. Ta opcja zadecydowała, że wybrałem łatwiejszą drogę...drogę do domu przez Szwecję. Jak duch pomknąłem dalej zatrzymując się na nocleg 10 km dalej koło Nikkala. Po drodze zobaczyłem znaki wskazujące drogę dla skuterów śnieżnych. Nikkala to mała przystań, jachtowa, niewielki cypel i mnóstwo rozkrzyczanych mew. Myślałem, że będę miał problem z zaśnięciem ale ...spoko... Spałem jak suseł. Tylko około 2 nad ranem jakiś zapalony rybak uruchomił swój kuter i wypłynął w morze. Nie muszę dodawać, że była to kolejna biała noc.







To był jeden z najkrótszych dystansów
120 km





Północne Morze Bałtyckie jakże odmienne jest od Polskiego piaszczystego wybrzeża. Tu królują skały i otoczaki a trzeba być wyjątkowym twardzielem aby się w nim wykąpać.




Jeden z fajniejszych noclegów. Rozbiłem się tuż obok maleńkiego portu rybackiego w otoczeniu licznych mew. W środku nocy, białej nocy wypłynął kuter na łowy wzbudzając niesamowity hałas. 










Dzień 13. 
13 lipca,




Miał to być kolejny zwykły dzień, ale nie był. Pomimo, że jechałem cały czas wzdłuż głównej drogi to tylko przez około 20 km bezpośrednio po niej. Przez pozostałe kilometry poruszałem się dobroczynnymi i malowniczymi cyklosperedami. 



Miałem dużo czasu i spokoju aby przemyśleć wiele spraw. I przemyślałem. Postanowiłem przerwać wyprawę, dojechać pociągiem do Sztokholmu a stamtąd wrócić promem do Polski. 











  W okolicach Salubole skręciłem w boczną drogę, która miła mnie zaprowadzić do najbliższej stacji kolejowej. Po około 30 km asfaltowa droga skończyła się przechodząc w szuter. Byłem pełen obaw czy jadąc po szutrze i jeszcze po górkach będę w stanie utrzymać przyzwoite tempo a i na mapie nie było podziału na rodzaj nawierzchni. Droga szutrowa nietrwała jednak długo i po 20 km z powrotem był asfalt. 




 Podróż zakończyłem w Nynashamn skąd udałem się promem do Gdańska. Na promie spałem na ławce na rufowym pokładzie i po 2 tygodniach wreszcie zobaczyłem gwiazdy na ciemnym niebie.

 

Pozostałe zdjęcia



























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz